Posts Tagged ‘fantastic four’

Żeby było jasne: mamy lipiec 2008 roku, gdy na rynku pojawia się pierwszy zeszyt czteroczęściowej historii o zmaganiach Fantastycznej Czwórki z Siódemką z Salem. W głównym nurcie komiksów Marvela dzieją się fantastyczne rzeczy, do kin niedawno wszedł Iron Man. Tymczasem Mike Carey serwuje nam całkiem zgrabnie narysowaną (co jest zasługą Tylera Kirkhama) historyjkę, która jednak sprawia wrażenie nieco anachronicznej. A dlaczego?

1 2

3 4

Josie Hart prosi Sue Storm o konsultację w sprawie dziwnej formy życia, której jajo odnaleziono w podziemiach Nursery Two. Tymczasem do Budynku Baxtera przybywa specjalna wysłanniczka S.H.I.E.L.D., Agatha Harkness, by zweryfikować profile psychologiczne jego mieszkańców. Ponadto w miasteczku Salem zaczyna działać nowa, tajemnicza supergrupa. Co te wszystkie wydarzenia mają ze sobą wspólnego? Jaki sekret skrywa Agatha Harkness? I w jaki sposób to się łączy z Namorem oraz wspomnieniem katastrofy, która pogrzebała Atlantydę…?

seven

Od razu zaznaczam, że do pewnego momentu wątek Agathy Harkness i jej wizji lokalnej jest najciekawszym aspektem tej historii. No bo w sumie czemu nie? Czwórka oraz inni mieszkańcy Budynku Baxtera, w tym dr Franklin Storm, są przecież agentami S.H.I.E.L.D. i jako tacy powinni przechodzić okresowe badania, tym bardziej że są – mimo wszystko – metaludźmi i ich supermoce mogą odbijać się n psychice. Fakt, że agentka Harkness dokonuje szeregu nadinterpretacji psychoanalitycznych i nie waha się korzystać ze swoich uprawnień, tylko podkręca temperaturę. Wprawdzie gdy na jaw wychodzi jej właściwy plan oraz związki z Siódemką z Salem, całość całkowicie zmienia wymowę (w poim przekonaniu in minus), ale i tak jej wątek jest tutaj najbardziej atrakcyjny. Bo i sama Harkness jest atrakcyjna i nie waha się korzystać ze swoich wdzięków.

boobs

Warto na chwilę zatrzymać się jeszcze przy dr. Franklinie Stormie, który wprawdzie cały czas jest obecny w przygodach Czwórki, ale jak dotąd właściwie o nim nie wspominałem. Dlaczego? Ponieważ w większości przypadków jego działania i motywacje ograniczają się do strachu o życie i zdrowie swoich dzieci, czego efektem są liczne zakazy, które Reed i reszta albo bezczelnie ignorują, albo przekonują Storma, że ich aktywność jest nieodzowna. Tutaj Storm jako pierwszy odkrywa drugie oblicze Agahty Harkness (choć za późno, by uratować Sue), jego wpływ na fabułę jest zatem dużo większy. Wprawdzie nieco to blednie przy konfliktach rozdzierających drużynę (Johnny rwie się do bitki z byle kim albo razem z Benem robią borutę, związek Reeda i Sue wisi na włosku, a poza tym na wszystkim cieniem kładzie się problem wyglądu Bena i związana z tym niemoc Reeda), ale dobrze, że Carey nie zapomniał o tym wątku. Dobrze też, że pamiętał o Namorze.

namor

Wejście Namora – jakkolwiek trącące nieco deus ex machiną – pozwala Carey’owi na posplatanie ze sobą wątków już wcześniej otwartych, jak chociażby Nursery Two i ich podziemne królestwo, z którego pochodzi zagrażający światu pasożyt znany jako Hydra. Dość powiedzieć, że to właśnie Hydry odpowiadają za upadek cywilizacji Atlantydy, a Namor – choć w swoim królestwie był notorycznym złoczyńcą – nie zamierza oglądać tej hekatomby raz jeszcze. Poza tym cały czas powoduje nim afekt do Sue, który dziewczyna wykorzystuje, przeciągając powoli Sub-Marinera na swoją stronę. Dość na tym etapie powiedzieć, że skutkuje to konfliktem z Siódemką – która nie lubi Czwórki, bo Czwórka zaprzecza pięknu liczby siedem (w sumie to trochę głupie…) – oczywiście powiązaną z Hydrą i z Agathą Harkness… ale jak, to tego już nie powiem. Doczytajcie komiks do końca.

atlantis

W sumie więc sprowadza się to wszystko do standardowej rozwałki, której ofiarą padają podziemne stworzenia oraz sama Nursery Two, choć jej członkowie uchodzą z życiem. Jako smaczek mogę dodać, że Josie Hart już oficjalnie wychodzi z szafy i przystawia się do Sue, co potwierdza konstatację sprzed iluś tam Ultimate Review, że Invisible Woman jest najbardziej ponętną i adorowaną superbohaterką Ultimate Marvela (zaraz po niej jest Marvel Girl, a na trzecim miejscu plasuje się Scarlet Witch). No i nie będzie zbytnim spoilerem stwierdzenie, że – mimo działań Namora – Sue i Reed ponownie się schodzą, choć na jak długo i czy na pewno – to pozostanie jeszcze przez chwilę w sferze domysłów.

arrival

P.S. W komiksie padają pseudonimy i informacje o mocach Siódemki z Salem, ale jak mało co w Ultimate Marvelu jest to zupełnie, ale to zupełnie nieistotne. Dlatego nie zawracajmy sobie tym głowy.

sue

W trakcie zamieszania z symbiotami Peter Parker usiłował skontaktować się z Fantastyczną Czwórką i prosić ich o pomoc. Reeda, Sue, Johnny’ego i Bena nie było jednak wtedy w mieście. A gdzie byli? O tym mniej więcej mówi ten komiks.

1 (1)

Generał Ross i pułkownik Dupree (mniejsza, kto to taki) przyjeżdżają do Pinhead Buttes w stanie Oregon, gdzie mieści się placówka badawcza Nursery Two: miejsce, do którego przeniesiono większość think tanku z Budynku Baxtera po publicznym ujawnieniu się Fantastycznej Czwórki. Wojskowi chcą sprawdzić, czy patenty młodych naukowców mają zastosowanie militarne. Ich wizyta zbiega się z realizacją szalonego planu starego znajomego, Arthura Molekevica, znanego jako Mole Man, który dosłownie porywa cały budynek i przenosi go pod ziemię. Fantastyczna Czwórka – która zmierzała właśnie do Nursery Two na sympozjum – musi więc ruszać na ratunek…

hole

Po pierwsze, Stuart Immonen jako rysownik cały czas sprawdza się umiarkowanie, wrażenie jednak ratują quasi-dokumentalne wstawki rysunkowe Frazera Irvinga, w których opowiada on o przeszłości Arthura Molekevica. Ten wątek sam w sobie jest całkiem ciekawy, choć nieco przekombinowany; okazuje się, że będąc jeszcze dzieckiem, Mole Man doprowadził do dewolucji swojej młodszej siostry do formy… ryby z płucami. Pomijając swego rodzaju absurd takiego zabiegu, to na litość… jakimi środkami może posługiwać się dzieciak, żeby dokonać czegoś takiego? I to jeszcze w totalitarnej Jugosławii, skąd Molekevic pochodzi? Na szczęście wszystkie te opowieści snuje sam Mole Man, budując w ten sposób egomaniakalną, rozbuchaną i straszliwie pulpową narrację na swój temat. W jego mniemaniu jest on bohaterem swojej własnej autobiografii, którą dyktuje porwanym przez siebie, młodym naukowcom z think tanku… co dość jednoznacznie wskazuje nam ogrom jego obłędu. Jak jeszcze do tego dochodzi informacja, że był swego czasu zatrudniony przy projektach badawczych ZSRR, skąd uciekł w przebraniu kobiety i od tej pory za kobietę chętnie się przebierał, to hmm… cóż… witamy w uniwersum Ultimate.

yugoslavia

A kogo porwał Molekevic? Młodych naukowców, którzy w zasadzie są wykreowani specjalnie na potrzeby Ziemi-1610, pomijając może Phineasa Masona, który w mainstreamowym Marvelu jest Tinkererem (tutaj, jak wiemy, Tinkererem okazuje się Elijah Stern). Phineasowi towarzyszą Sunita Begum, Gus Axelrod i Josie Hart, wszyscy troje inteligentni, ambitni i wrażliwi, trochę jednak przybici tym, że ich wynalazki będą wykorzystywane do celów militarnych. Wprawdzie chory i absurdalny plan Mole Mana, żeby pozostali oni pod ziemią celem spółkowania i wyhodowania w ten sposób nowego, lepszego ludzkiego plemienia, jest jeszcze gorszy, ale dzięki wspólnym wysiłkom młodych naukowców i Czwórki szybko spala na panewce. Mole Man błyskawicznie przegrywa i zostaje wygnany z miejsca, które miało być jego podziemnym Edenem. A miejscem tym jest… Lemuria.

lemuria

W końcu musiało do tego dojść. Molekevic eksplorując podziemne światy odnalazł resztki cywilizacji Lemurian oraz hodowane przez nich podobne dinozaurom monstra, które przez wiele tysięcy lat niepodzielnie rządziły podziemnym światem. Plan odtworzenia tej cywilizacji, jakkolwiek chory, co do zasady wydał się naukowcom z Nursery Two wart rozważenia; do tego stopnia, że postanowili odciąć się od armii USA i założyć pod ziemią własną placówkę badawczą (nie było to takie trudne, wszak cały kompleks został przeniesiony do tego podziemnego świata). Ross oczywiście zachwycony nie był, Reed Richards też zresztą nie, postanowił jednak uszanować wolę Josie Hart i jej kolegów. Swoją drogą, plan Mole Mana napawał ją obrzydzeniem już od początku. Głównie dlatego, że zawsze bardziej pociągały ją kobiety. Co zaś stało się z samym Molekevicem… do końca nie wiadomo.

dinos

Sama Czwórka – choć stacza dość dynamiczną i wyrównaną walkę z podziemnymi potworami, a potem z lawowymi ludźmi Mole Mana – nie gra tutaj zbyt dużej roli. Naukowcy z think tanku sami wywalczają swoją wolność i sami oddzielają się od Reeda i spółki. Można odnieść wrażenie, że obecność głównych bohaterów jest tutaj jedynie pretekstowa i że tak naprawdę nie są nam potrzebni. Całe tło fabularne, motywy Molekevica i historia odkrycia Lemurii pojawiają się w wątku Josie Hart i reszty. Fantastycznej Czwórki mogłoby tu nie być.

guardians

Komiks służy nam więc przede wszystkim do naszkicowania charakterów tych kilku postaci z think tanku Nursery Two, ich nowej, podziemnej twierdzy i kilku wątków związanych z pradawną Lemurią. Poznajemy też dokładniej postać Mole Mana, jednak jego obłąkańczy egocentryzm bardzo szybko zaczyna dominować i Molekevic robi się bardziej żałosny niż ciekawy. Sam komiks czyta się więc bez większych emocji. Ot, ciekawe uzupełnienie uniwersum Ultimate, w którym Mike Carey czuje się nie najgorzej i które w miarę sukcesywnie rozwija. I w sumie tyle.

Wiecie, jaki mam problem? Źle mi się pisze o Fantastycznej Czwórce. A dzieje się tak dlatego, że ich przygody są najbardziej przekombinowane ze wszystkich. I nawet jeśli jakieś wątki się zamykają, nawet jeśli na koniec wszystko zostaje odkręcone, to pozostaje we mnie jakiś taki niesmak. Tak jak w przypadku tej historii.

1 2

3 4

Fantastyczna Czwórka wróciła z Rosji tylko po to, by się dowiedzieć, że stworzony przez Reeda Sześcian uruchomił się celem ochrony przed kosmitami z Seed 19. Ci jednak nie dają za wygraną i postanawiają za wszelką cenę przejąć lub zniszczyć nową superbroń, byleby nie wpadła w ręce ich najstraszliwszego nemezis – Thanosa. W tym celu armia z Halcyonu porywa w kosmos… Nowy Jork. Tymczasem Thanos ma własne plany odnośnie Sześcianu i wie, jak je zrealizować. Pierwszym jego celem staje się… Ziemia.

Mike Carey jedzie tu ostro po bandzie, a Tyler Kirkham wiernie to rozrysowuje. Całość w swoim duchu jest bardzo bliska oryginalnemu klimatowi Ultimate, mamy dużą dbałość o szczegóły, mamy szereg nawiązań do świata przedstawionego w innych komiksach, mamy niezłe i nieraz autorefleksyjne bon-moty. Znów pojawia się Threshold i reszta wojowników z Seed 19, w tym nieoceniona Dreamcatcher, swoje cameo ma również Tesseract. Dzięki nim jesteśmy w stanie zobaczyć, jak wygląda sposób prowadzenia kosmicznych wojen i że Czwórka ze swoimi mocami tak naprawdę niewiele różni się od szeregowych żołnierzy Halcyona, jak również że mają oni swoje sposoby na zneutralizowanie ich zdolności. Podobnie zresztą rzecz się ma z armiami Acherona, którymi dowodzi Thanos oraz jego syn, Ronan. Tam też Czwórka tak jakby nie ma większych szans, choć ich walka jest niesamowita, a Reed wyposażony w Sześcian trochę równoważy ich szanse.

Wprawdzie całość finalnie sprowadza się do intelektualnego i psychicznego pojedynku między Reedem a Thanosem, ale po drodze mamy wiele całkiem ciekawych i nawet nieco oryginalnych pomysłów. Zachwyca sposób napisania Thanosa, który już wcześniej jawił się jako despota wrażliwy z jednej, bezlitosny z drugiej strony, ale tym razem możemy poznać jego postrzeganie świata niejako z pierwszej ręki, kiedy wreszcie łapie za Sześcian, aby ten świat zmienić. Wprawdzie trochę jedzie po bandzie, kiedy na przykład zmienia układ kontynentów na Ziemi, ale poza tym targający nim konflikt chaosu życia z porządkiem oferowanym przez śmierć jest nad wyraz ciekawy oraz fabularnie istotny. Przy okazji poznajemy też trochę rodzinę Thanosa: oskarżyciel Ronan dostaje większy rys psychologiczny, pojawia się też jego siostra, Atrea.

No właśnie, Atrea. Jeśli ktoś w uniwersum Ultimate miałby być postacią łamiącą czwartą ścianę, to tym kimś jest Atrea. Nawet ultymatywny Deadpool się na to nie załapał, a tu proszę. Dziewczyna dosłownie spada z nieba, ratuje Bena Grimma przed śmiercią, ocala de facto Reeda, wydaje się być równie pokręcona jak jej ojciec, ale przy okazji ma dobre serce (choć gdy Ben chce lecieć ratować przyjaciela, nie szczędzi mu homoseksualnych przytyków). Sama siebie nazywa w pewnej chwili Deus ex machiną, posługuje się odniesieniami do współczesnego świata i popkultury (np. do Kacpra, przyjaznego duszka), ale robi to w tak wdzięczny sposób, że w zasadzie nie przeszkadza nam fakt, iż żadnej z tych kwestii – jako było nie było kosmitka – nie powinna wypowiadać. Ale i tak ją lubimy. Inna rzecz, że bez niej nie udałoby się ocalić świata, ale co tam.

Obok tego wszystkiego pojawiają się oczywiście superbohaterowie Ziemi, choć w nieco innej funkcji niż się spodziewamy. Oto bowiem gdy Thanos przejmuje kontrolę nad Sześcianem, przekabaca Ultimatesów i innych na swoją stronę, przez co zyskują oni mroczniejszy wygląd i wspólnie wyruszają, by zaatakować drzewo życia na Halcyonie. Przy okazji wśród przekabaconych superbohaterów dostrzegamy Moon Knighta, Shanga-Chi, Iron Fista i… Elektrę, co oznacza, że ta ostatnia w jakiś sposób wróciła do siebie po niefortunnych wydarzeniach sprzed paru miesięcy. To ciekawe, choć niewiele mające wspólnego z Fantastyczną Czwórką wydarzenie.

Całość sprawia wrażenie narracji ogarniającej i zamykającej wątek Sześcianu oraz Thanosa, z przepiękną kompozycją ramową i w ogóle z kilkoma ciekawymi rozwiązaniami narracyjno-fabularnymi. Rysunki Kirkhama dobrze wpasowują się w fabułę, wszystko jest klimatyczne i przyjemne, a także – choć finalnie Reed (po raz już chyba setny) odczynia całe zło, jakie wyrządził jego antagonista – to nie obywa się bez konsekwencji. Oto bowiem ochłodzenie relacji między Sue a Reedem wciąż trwa, ale za to Susan nauczyła się wykorzystywać ofensywnie swoje pola siłowe. A Johnny… Johnny dowiedział się, że Michelle Rodriguez mieszka w Nowym Jorku. Poza tym armada Halcyona zniszczyła kosmicznego Iron Mana – tego samego, którym Stark zmasakrował najeźdźców podczas III Wojny Światowej. I w sumie nie wiadomo, czy i tę szkodę odczynił Reed. Chyba nie… W każdym razie znów robi się ciekawie.

Aaa! Kosmici kradną Nowy Jork!

Opuszczamy na chwilę nowych X-Menów, by sprawdzić, co słychać u Fantastycznej Czwórki po ich przygodzie w uniwersum Squadron Supreme, a wcześniej po starciu z Revką Temerlune. Oczywiście, jak to w przypadku niedopracowanych crossoverów bywa, Reed i reszta nie rozpamiętują zbytnio niedawnej zadymy, pamiętają za to doskonale, jak Revka porwał całą populację Ziemi, ale możemy im to wybaczyć. Tym bardziej, że najnowsza przygoda jest… przyjemna.

1 2 3

Reed Richards kończy właśnie pracę nad Sześcianem, kiedy na Syberii trwają innego rodzaju eksperymenty. Przeprowadzający je naukowiec, Igor Kragoff, ma jeden cel: przywrócić życie swojej zmarłej żonie. W tym celu organizuje sympozjum, na które planuje zwabić Reeda i Sue celem wykorzystania ich wiedzy… i nie tylko. Reed – pochłonięty swoją pracą – odmawia wyjazdu, Sue jednak się zgadza… i znika. Reed, Ben i Johnny nie mają innego wyjścia, jak tylko ruszyć jej śladem, wgłąb mroźnej i tajemniczej Syberii…

W pierwszym zeszycie napisane jest, że za rysunki odpowiada Pasqual Ferry, ale to błąd: całą opowieść rysuje Mark Brooks, którego jak dotąd znaliśmy głównie z przyjemnych, kolorowych historii. I ta historia – choć w warstwie fabularnej (za którą odpowiada Mike Carey) relatywnie mroczna – nabiera dzięki rysunkom Brooksa pewnego dystansu, czyta się ją szybko i przyjemnie. Jest także bardzo kameralna. To nie napompowane do granic możliwości potyczki z hiperzaawansowanymi technicznie kosmitami, to nie porwania całej populacji do innego wymiaru, to nie terroryści grożący śmiercią pierwszemu płazowi w historii… Ot, Sue Storm zostaje porwana przez szalonego naukowca i ekipa rusza jej na pomoc. Proste? Pewnie że proste, ale takiej historii było nam trzeba, zwłaszcza na kartach komiksu z reguły tak przekombinowanego, jak Ultimate Fantastic Four.

Sam fakt, że wszystko dzieje się na Syberii, pozwala Careyowi na dopisanie do charakterystyki Czwórki wielu smaczków, których jak dotąd pewnie byśmy nie zauważyli. Co na przykład najbardziej się rzuca w oczy, to fakt, że Kragoff jako lekarz wykorzystuje osiągnięcia i patenty Reeda w pracach nad pacjentami. Fazuje więc ich ciała w konkretny sposób przez Strefę N, żeby doprowadzić do ich superpozycji i leczenia… a w przypadku swojej żony, Julii, chce przefazować jej mózg i rdzeń kręgowy w inne ciało, by tym samym przywrócić ją do życia. Wszystko ok, pomysł jak pomysł, ale najważniejsze w nim jest to, że odkrycia Richardsa tak naprawdę do czegoś prowadzą! To duży problem uniwersów komiksowych, w których mamy do czynienia z niesamowitymi geniuszami rozwiązującymi swoje problemy od ręki: gdyby ci geniusze na chwilę usiedli, mogliby znacznie polepszyć warunki życia wirtualnie każdego człowieka na świecie, ale to zburzyłoby status quo i odrealniło świat przedstawiony, skutkiem czego trudniej by było czytelnikowi się w nim odnaleźć. Innymi słowy, bardzo często Reed Richards is useless. Ale ale, uniwersum Ultimate stawia przede wszystkim na konsekwencję. Dlatego też tutaj nie tylko X-Men za czasów Xaviera (głównie Storm, Beast i Marvel Girl) pomagali społeczeństwu to likwidując skutki suszy, to wynajdując nowe i tanie lekarstwa czy pracując z umysłowo chorymi, nie tylko jak Hulk zburzy budynek, to ten budynek bardzo długo będzie stał zburzony, ale też – jak widać – efekty przygód Fantastycznej Czwórki służą czemuś więcej niż tylko walce ze złym najeźdźcą. Znajdują zastosowanie w medycynie, wojskowości itp. I to jest wspaniałe. Tym bardziej, że ostatnimi czasy (zwłaszcza w przypadku Ultimate X-Men Kirkmana) mogliśmy odnieść wrażenie, że już o tej zasadzie zapomniano.

Co jeszcze jest fajne w tej historii? Dzieje się na Ziemi. Nie ma więc niestworzonych kosmitów, są Rosjanie i rosyjscy super-żołnierze, których celem ochrony Kragoffa skorumpowała jego asystentka, Rutskaya. A kto może być super-żołnierzem Matki Rosji? Wiemy wszak od Czarnej Wdowy z Ultimate Nightmare, że programów mających stworzyć rosyjski odpowiednik Kapitana Ameryki było co niemiara i nawet nie o wszystkich wiadomo. Tutaj mamy więc pierwszego, oryginalnego Crimson Dynamo, czyli Valentina Shatalova, który w imieniu rządu Rosji – wcześniej ZSRR – pilnuje bezkresów Syberii. Mamy też nowsze modele służące Rutskayi, z którymi Dynamo i panowie z Czwórki muszą stoczyć walkę. Całość przypomina trochę kadry ze starych komiksów Transformers.

Na koniec – widać to na okładce, więc to żaden spoiler – Rutskaya (która w tym wszystkim ma własny interes, ale o to mniejsza) ulega wypadkowi podobnemu do tego, który stworzył Fantastyczną Czwórkę, i dzięki superpozycjonowaniu jej ciała przybiera postać… wielkiego wielomałpiastego monstrum potrafiącego generować nowe małpy. Z tych małp z kolei każda ma jakieś inne supermoce. Niby głupie – Thing określa to nawet mianem najgłupszej mocy, jaką w życiu widział – ale jakby się zastanowić, to niekoniecznie. Pamiętajmy, że eksperymenty Reeda rozbijały i obracały molekuły przez nieskończoną ilość wymiarów, maszyna medyczna oparta na tych doświadczeniach, a dodatkowo programowana pod kątem konkretnego pozycjonowania, mogła stworzyć takie dziwo. Niestety (a może na szczęście?) było to dziwo niestabilne, dlatego Sue… a co tam, nie będę spoilerował. Doczytajcie sobie sami. Ja tylko powiem, że całkiem sympatyczną rolę odgrywa w tej historii inteligentny niedźwiedź Mishka (czyt. Misiek), na którym Kragoff eksperymentował rozwijanie kory mózgowej i który zasadniczo – poza tym, że potrafi mówić – nie pała miłością do swojego stwórcy. Dlatego też w pewnej chwili pomaga Sue w walce z orangutanem. Niestety, twórcy Marvela nie dostrzegli potencjału gadającego niedźwiedzia, toteż po tej historii wieść o nim ginie. Szkoda.

Całe Ghosts czyta się bardzo, ale to bardzo przyjemnie, bo jest lekkie i niewymagające. Można odnieść wrażenie, że Mike Carey celowo rzucił nam lżejszą historię, aby spotęgować wydźwięk kolejnej opowieści z udziałem Czwórki. Fundamenty już zostały postawione, oto bowiem Reed skończył pracę nad Sześcianem, ale zafiksował się na tym temacie tak bardzo, że z niechęcią i opryskliwością zaczął odnosić się do wszystkich, którzy mu w tym przeszkadzali, a nawet założył szereg pułapek, które miały przeszkadzać np. Benowi lub Johnny’emu w rozpraszaniu go. Najgorsze jednak, że ucierpiał na tym jego związek z Sue, która przez to wszystko jakby się od niego oddaliła. Obok ich kryzysu pojawia się jednak jeszcze inny, który zagrozić może całej Ziemi… ale o tym następnym razem.

I znów Fantastyczna Czwórka, i znów śliczne okładki. Nie mówcie, że się nie stęskniliście. Ja się stęskniłem.

 

W 1483 roku w Milanie czterech potężnych alchemików uwięziło złowrogiego maga imieniem Diablo, który pragnął zniszczyć świat celem zapewnienia sobie nieśmiertelności. Aby się uwolnić, Diablo potrzebuje mocy czterech żywiołów. Tak się jednak składa, że potrafi on manipulować czasem i odkrywa, że współcześnie żyje czwórka istot, która reprezentuje wymagane moce natury. Żeby przekonać ich do współpracy, używa całej swojej magii i porywa do przeszłości najbliższe im osoby, nakłaniając ich, by wyruszyli im na odsiecz…

To jedna ze słabszych historii Mike’a Careya, który dość dynamicznie wrócił do serii opowieścią o imperium Thanosa, ale teraz zdaje się jakby zwalniać. Tutaj podzielił on fabułę na dwa okresy: współczesny Nowy Jork i średniowieczny Milan; za rysowanie w każdym z nich odpowiadał natomiast inny rysownik – odpowiednio Scott Kolins i Mark Brooks. Tego ostatniego znamy i lubimy, ale ten pierwszy ewidentnie się nie sprawdza, rysuje nieproporcjonalnie i ogólnie lipnie. A dodatkowo w pewnej chwili podział chronologiczny się rypie i albo obaj rysują Nowy Jork, albo Milan… Tak że cały misterny plan Careya wylądował sami wiecie gdzie. A jak tam plan Diablo?

No cóż, Diablo jest okrutnikiem i dowiadujemy się o tym zarówno od walczących z nim alchemików, od niego samego oraz od jego sługi, którego rzuca on w ogień tylko po to, żeby wysłać wiadomość Czwórce. Bo to oczywiście Reed, Sue, Johnny i Ben stanowią odpowiedniki czterech żywiołów: to wprawdzie oczywistość, ale miło, że ktoś ją wreszcie wyartykułował. Sam plan, nieporozumienia z alchemikami i finałowa walka Reeda z Diablo są jednak mocno przewidywalne, a jedyne, co może być w tym wszystkim ciekawe, to odbijająca się w nich dychotomia nauki i magii. Obaj przeciwnicy reprezentują najdoskonalsze ucieleśnienie obu tych dziedzin, jednocześnie prawie zupełnie nie ogarniając domeny przeciwnika. Diablo w pewnej chwili mówi nawet Reedowi, że mają jednakowe umysły i w gruncie rzeczy obaj są alchemikami, obaj dążą do tego samego…

A wiecie, co jest najgłupsze? Żeby osiągnąć nieśmiertelność, Diablo musi zniszczyć świat. Życie wieczne jest jednak bez sensu, jeśli nie ma gdzie żyć, ten postanawia więc wysadzić… przyszłość. A ściślej XXI wiek. To samo w sobie jest już dokumentną durnotą, a jak dodać do tego fakt, iż aby dokonać dzieła zniszczenia, Diablo musi naładować jakąś istotę ludzką supermocami, też trąci myszką. Wiadomo bowiem, że ta superistota – a padło na Enid, siostrę Reeda porwaną razem z dziewczyną Johnny’ego, Franklinem Stormem i matką Bena (swoją drogą to ciekawe, że najbliższą osobą dla Sue był jej ojciec, ale dla Johnny’ego – laska, z którą spotyka się on zapewne od niedawna; już tutaj widać pewne podziały, które zarysowywać się będą w dalszych historiach) – wykorzysta tę moc przeciwko swojemu stwórcy. No i same apokaliptyczne zamiary Diablo są irracjonalne. Całość wypada więc średnio i nie chce mi się nawet nad nią rozwodzić.

Wspomnę więc o niuansach, które wychodzą przy okazji, a które dużo wnoszą do charakterów Czwórki. Przede wszystkim, Reed cały czas pracuje nad Sześcianem i okazjonalnie sprzedaje patenty wojskowe generałowi Rossowi (ale innemu Rossowi, o czym już wiemy). Cała Czwórka ma – poza sobą – również innych bliskich i kto wie, czy na daną chwilę nie są oni dla nich ważniejsi. Weźmy taką mamę Bena; tylko jej może ona wyjawić, jak paskudnie się czuje po wyprawie w kosmos; tu na Ziemi jest on bowiem niepowstrzymanym mocarzem, wśród kosmitów jednak jego siła niewiele znaczyła. Oczywiście Czwórka cały czas się wspiera itp., Ben zdaje się jednak od niej trochę odstawać. Enid Richards dostaje supermoce, ale to już wiemy. Najciekawiej jednak przedstawia się modus operandi Czwórki, który jest tutaj bardzo wyrazisty: gdy muszą działać, towarzyszy im… porucznik Lumpkin i cały oddział żołnierzy. To właśnie z nimi Reed i reszta przenoszą się w przeszłość, gdzie stają do walki z Diablo. Niby zwykli żołnierze są poza ligą Czwórki i w sumie niewiele mogą zrobić jej przeciwnikom, ale warto tutaj pamiętać, że Reed, Sue, Johnny i Ben cały czas pracują dla armii USA i ta armia wspomaga ich w ich operacjach. Jakby się zastanowić, to tylko kilkukrotnie Czwórka działała na własną rękę: podczas pojedynku z Doomem w Kopenhadze, wyprawy do przeszłości, wycieczki do świata zombie, pomocy Spider-Manowi i X-Men i ewentualnie podczas konfliktu z Thanosem, choć i wtedy Lumpkin chciał z nimi lecieć. A tak to wszędzie była armia, gotowa współpracować z Czwórką nawet pomimo (nagminnych) protestów Franklina Storma, ojca Sue i Johnny’ego. Ot, taka ciekawostka.

Nie zmienia to jednak faktu, że seria trochę wyhamowała, a obce zagrożenia z kosmosu czy z przeszłości zaczynają powoli nadawać jej surrealny wydźwięk. Jak to będzie wyglądało dalej? Zobaczycie już wkrótce.

Trudny to komiks, ale nie dlatego, że jakoś tam ciężki w odbiorze, tylko dlatego, że strasznie zakałapućkany. Ale wszystkim polecam zapoznanie się z nim. Dlaczego? Bo pojawia się tutaj ultymatywna wersja postaci, która będzie głównym przeciwnikiem kinowych Avengers w kolejnym filmie (a także wrogiem Rakietowego Szopa Guardians of the Galaxy w innym filmowym Marvelu).

 

 

Grupa potężnych obcych ni stąd, ni zowąd ląduje w Nowym Jorku, wpadając na… kupujących właśnie perfumy Reeda Richardsa i Sue Storm. Ich cele są niejasne, zachowania problematyczne, a możliwości niemal nieograniczone. Ich śladem podąża jednak komando jeszcze groźniejszych przybyszów, którzy wciągają Fantastyczną Czwórkę w odległy galaktyczny konflikt między domeną Acheronu a planetą Halcyon. Konflikt, który pochłonąć może wkrótce również całą Ziemię…

Dobra, to ja teraz postaram się wszystko poukładać. Mamy Acheron, którym rządzą złe i okrutne istoty, rozmiłowane w śmierci. Mamy Halcyon, na którym rośnie wielkie Drzewo Świata, z którego nasion pochodzą miłujący harmonię mieszkańcy sprzeciwiający się Acheronowi. Mamy przemysłową planetę Pyx, znajdującą się w Acheronie, na której doszło do krwawego stłumienia rebelii przez Oskarżyciela Ronana, jednego z czempionów tyranii. Mamy też więzienną planetę Sheol, na której przetrzymywany jest czempion Halcyonu, Tessaract. Jego rodzeństwo: Magnificent Brute, Dreamcatcher, Vykni, Threshold, Fountain i żyjący motor Sky-Eater, ruszają na odsiecz, a wracając do domu z rannym Tessaractem zahaczają o Ziemię, gdzie – jak sądzi ich matka, Seed 19 – znajduje się ostateczna broń, którą można wykorzystać przeciwko Acheronowi. I to wszystko dzieje się w przedakcji, trudno więc się na początku w tym połapać. Musiałem czytać ten komiks dwa razy, żeby to ogarnąć.

Fantastyczna Czwórka wpada w ten konflikt przypadkiem i – jak to zwykle bywa – po początkowych nieporozumieniach dochodzi do sojuszu z istotami z Halcyonu, którego efektem jest przegnanie obcych z Acheronu (pod wodzą niejakiego Gallowglassa) z Nowego Jorku. Wcześniej kosmici robią tam sporą dziurę, a inni kosmici ożywiają drzewa, by ich strzegły, ale efekt jest taki, że większość akcji tak naprawdę dzieje się na Pyksie. I tu ciekawostka: Czwórka, która zasadniczo możliwościami i siłą rażenia jest dość imponującą ekipą jak na ziemskie standardy, w kosmosie ma nie lada problemy. Cywilizacja, z którą walczy, jest dalece bardziej zaawansowana i nawet błyskotliwy umysł Reeda nie jest w stanie ogarnąć jej możliwości; a przynajmniej do momentu, w którym Dreamcatcher – różowa istotka z czystej energii, która może wnikać w głowy innych i robić różne cuda – nie tłumaczy mu podstaw. Tak czy inaczej, Czwórka w kosmosie ma nie lada problemy, a pyskata i mało empatyczna Dreamcatcher dodatkowo ich irytuje.

Zaawansowanie technologiczne na poziomie molekularnym, wielowymiarowość egzystencji kosmitów (pamiętamy, że Chitauri/Skrulle byli istotami czterowymiarowymi, a wymiarów jest przecież więcej…), rozmiłowanie w śmierci wojowników Acheronu, ultymatywna broń Ronana, która sprawia, że jest on niemal niepokonany… to tylko kilka z rzeczy, które eksplodują z kart tego komiksu, pozostawiając Czwórkę – i czytelnika – w niedoogarnialnym zawieszeniu. Wszystko za sprawą scenarzysty Mike’a Careya, którego znamy już z kilku komiksów, a który wraz z historią o wojnie bogów (bo kosmici mają tu moc niemal boską) zagościł w Ultimate Fantastic Four na stałe i właściwie nie opuści jej aż do końca. God War rysuje Pasqual Ferry, którego też już znamy, a jego kreska bardzo eterycznie, sterylnie, powiedziałbym: „pleksiglasowo” oddaje charakter odwiedzanych przez Czwórkę, nieludzkich światów. Nie jest to przyjemny styl, nie jest też wybitny, ale dużo wymaga od czytelnika. Podobnie zresztą jak historia Careya. Efekt jest taki, że nową Czwórkę czyta się trudniej, ale przynosi ona masę satysfakcji.

Poza tym Carey wie, w jakiej materii tworzy, i potrafi np. zgrabnie wpleść w swoją historię nawiązanie do… Powrotu króla. Zresztą nie tylko do tego i nie tylko jedno. Wystarczy spojrzeć jak Carey gra i igra z biblijno-filozoficznymi nazwami, które mogą, ale nie muszą znaczyć tego, co znaczą. Satysfakcja gwarantowana.

No dobra, ale zanim rozśpiewam się na dobre, rzućmy jeszcze okiem na Acheron, bo tam kryje się to, na co tak naprawdę czekamy. Umiłowany władca, który co jakiś czas umiera, by odrodzić się potężniejszym, który uważa śmierć za swoją oblubienicę i który wspólnie z nią rządzi kosmicznym imperium, naginając inne istoty do swej woli, który wreszcie jest tak potężny, że może przejmować jaźń innych istot i wyciskać z nich życie, ojciec Ronana, to nie kto inny, a Thanos. Kochanek śmierci. I ma on w głowie to, co miało być poszukiwaną przez dzieci Seed 19 tajną bronią. Jakby ktoś nie wiedział, chodzi o słynny, zmieniający rzeczywistość Sześcian. Tak tak, to co w filmie Avengers było kostką do strzelania, tutaj ma bardziej nieograniczone możliwości. Problem w tym, że jeszcze nie istnieje. Pamiętajmy jednak, że Reed Richards to ambitny człowiek…

Carey swój nowy start w Ultimate Fantastic Four miał mocny, a co ważniejsze – nieprzesadzony. Uniknął błędów Millara, a jednocześnie wystrzelił tę grupę w kosmos, dosłownie i w przenośni; daleko wyżej, niż poniósłby ich Ellis. Wkrótce dowiemy się, co będzie dalej: wszak (projektowane) pojawienie się Sześcianu w uniwersum 1610 to dość przełomowa chwila. W następnym wpisie nastąpi jednak inny przełom, kto wie, czy nie większy…

P.S. Fantasticar wylatuje w powietrze. I dobrze. Im mniej pretensjonalnych pojazdów, tym lepiej.

Takiego spotkania jeszcze nie było, choć nadarzały się ku temu okazje tak podczas prób powstrzymania Gah Lak Tusa, jak i gdy Liberators pochwycili i zamknęli wszystkich nowojorskich superbohaterów. Panie i panowie z X-Men i Fantastycznej Czwórki jak dotąd nie mieli jednak okazji się ze sobą spotkać. Aż do teraz.

 

Profesor X dostaje tajemniczy sygnał od przybyszów z innej planety o niebezpiecznym wahadłowcu, który lada moment rozbije się w Indonezji. Zabiera więc wszystkich X-Men poza Kitty i Icemanem i rusza zapobiec katastrofie. Szybko się jednak okazuje, że sygnał był fałszywy, a wysłała go znana nam już Rhona Burchill, która uczyniła to, by ukraść Xavierowi plany Cerebro. Aby zmylić pościg, zostawiła fałszywe tropy prowadzące do Budynku Baxtera. Sama jednak ma znacznie poważniejsze i dalece bardziej szalone plany…

Ten komiks to kolejna historia Mike’a Careya, który zacnym scenarzystą może i jest, ale jakoś dotąd nie mógł sobie znaleźć miejsca w uniwersum Ultimate. Za rysunki odpowiada Pasqual Ferry z niewielką pomocą znanego z wczorajszego wpisu pana Yu, i dzięki temu możemy zobaczyć chyba po raz pierwszy, jak naprawdę wygląda Rhona i jej ubezwłasnowolniony brat Robbie. Cała fabułą jest dość prosta i w sumie jak zwykle szczwany plan Reeda Richardsa ratuje wszystko, więc tutaj nie ma się w zasadzie nad czym rozpisywać. Skupmy się więc na tym, co jest ciekawe w tym komiksie.

Pierwsza sprawa to zawiązanie się nici porozumienia czy nawet rywalizacji między poszczególnymi czł0nkami X-Men i Fantastycznej Czwórki. Tak naprawdę w konflikcie z Rhoną biorą udział tylko Iceman i Shadowcat, ale i tak fajnie jest popatrzeć, jak Bobby ściga się z Johnnym Stormem, a Kitty porównuje swoje umiejętności z Sue (choć te dwie nie przypadają sobie za bardzo do gustu, może to dlatego, że Kitty jest ważniejsza dla uniwersum, a Sue bardziej seksowna…). Znajomości, które zostały tutaj zadzierzgnięte, mają szansę przetrwać, ale nie zdradzajmy zanadto szczegółów.

Tymczasem może skupmy się na smaczkach. Wolverine właśnie wrócił z jednej ze swoich włóczęg – w sam raz, by wpakować się w kolejny konflikt. Rhona Burchill wyjaśnia nam (zawile, ale jednak) zasady działania Cerebro i przy okazji rzuca stwierdzenie, że ludzie i organizmy żywe są maszynami. Pamiętacie, że coś podobnego powiedział kiedyś Sam Wilson? Coś w tym jest i zapewniam Was, że jeszcze ktoś podejmie ten wątek. Franklin Storm cały czas boi się o swoje dzieci, co jest absolutnie normalne. Co jednak najważniejsze, Rhona dostała zlecenie na kradzież Cerebro od A.I.M., która – jak pamiętamy – nie jest jakąś masową organizacją terrorystyczną, planuje natomiast zdobycie władzy nad światem środkami technologicznymi. Cerebro byłby do tego idealny… plany A.I.M. spalają jednak na panewce, ale pewnie jeszcze kiedyś o nich usłyszymy.

Mark Millar był scenarzystą Ultimate Fantastic Four przez okrągły rok. Przez ten czas wypełnił ten komiks masą kretynizmów, ale też wiele ciekawych rzeczy wprowadził i generalnie walnie przyczynił się do rozwoju tego uniwersum. Seria sprzedawała się znakomicie, i to nie tylko ze względu na fakt, że Amerykanie kretynizmów nie dostrzegają, ale też dzięki fenomenalnym rysunkom Grega Landa. Swoją przygodę z Fantastyczną Czwórką postanowił więc Millar zakończyć w wielkim stylu, nie tylko zbierając i zamykając wszystkie podjęte przez siebie wątki, ale też spinając to w jedną całość. Jak wyszło?

   

Fantastyczna Czwórka ma nie lada kłopoty. Wprawdzie Ben Grimm znalazł miłość i akceptację w ramionach niewidomej Alicii Masters, ale dziwna choroba pochodząca ze Strefy N zaczyna trawić ciało Johnny’ego Storma. Nikt nie wie, co to jest ani jak mu pomóc, co więcej – za chorobę ewidentnie odpowiedzialny jest pasożytniczy organizm, który zagraża rozprzestrzenieniu się po całym świecie. Reed Richards zwraca się więc o pomoc do ostatniej osoby, która może coś w tej sprawie zrobić: Dr. Dooma… nie wiedząc, że w tym samym czasie swoją ucieczkę planuje Czwórka zombiech…

 

O dziwo, w komiksie tym niewiele jest sytuacji, które można by uznać za przesadzone. Millar dość zgrabnie zebrał wszystkie podjęte przez siebie wątki, od brawurowej ucieczki zombiech przy użyciu… podstępu związanego z długopisem (i będącego – nawiasem mówiąc – żartem z MacGyvera) poprzez  rozpaczliwe wysiłki Sue Storm, pragnącej za wszelką cenę uratować brata, aż po makiaweliczne knowania Dr. Dooma. Wszystko tutaj jest na swoim miejscu, doskonale wierzymy postaciom grającym role w tym dramacie, ich czyny sa klarowne, zrozumiale i konsekwentne: od machinacji Dooma poprzez poświęcenie Richardsa i trudne decyzje Franklina Storma… Można powiedzieć, że Czwórka – odcinając się w think tanku najpierw od normalnego życia, potem zatracając się w korzyściach i odpowiedzialności związanej z byciem superbohaterami, przeszła długą drogę, nie boi się trudnych decyzji i jest w stanie poświęcić bardzo dużo w imię wyznawanych przez siebie wartości. Nawet Ben, który wiódł relatywnie najnormalniejsze życie z nich wszystkich, w alternatywnej rzeczywistości pokazał, że stać go na poświęcenie. To już w pełni ukształtowana i potężna drużyna superbohaterów.

 

Na szczególną uwagę zasługują tu Reed i Sue. Ta druga tak naprawdę dowodzi, jest stanowcza, zdeterminowana i oddana, jej to też podporządkowują się pozostali członkowie Czwórki. Gdy trzeba ratować Johnny’ego, nie waha się rozmawiać z S.H.I.E.L.D., Profesorem Xavierem, Namorem czy nawet Crystal (to też z jej ust po raz pierwszy pada nazwa Nieludzie jako oficjalna etykietka przypisywana Attilanom). Tym samym okazuje się, że z żadną z frakcji, z którą Czwórka toczyła boje (może poza Skrullami i Nihilem, ale to było w innych rzeczywistościach albo dawno i nieprawda), nie żyje ona w nienawiści. Namor i X-Men po prostu są bezradni, a Nieludzie wynieśli się na Księżyc, przez co nie mają już interesów na Ziemi (i tak zamyka się wątek Attilan w uniwersum Ultimate). Nie można w to wliczać Dr. Dooma, ale to inna rzecz.

 

Właśnie w odniesieniu do Dooma ujawnia się finalnie charakter Reeda Richardsa; żeby nie zdradzać za wiele, powiem tylko, że Doom składa mu propozycję dość perfidną, Reed jednak nie waha się jej przyjąć, a nawet udaje mu się odwrócić sytuację na swoją korzyść. Więcej nie powiem, sięgnijcie po komiks.

 

No dobra, powiem. Ale o samym Victorze van Damme vel Dr. Doomie. Przeszedł on w pół roku daleką drogę od bezdomnego w Kopenhadze do władcy zapomnianego, bałkańskiego państewka o zakusach totalitarnych, jakim jest Latveria. Doom przybył tam wiedząc doskonale, że to bandyskie państwo nikomu nie jest na rękę, i przejął tam władzę z rąk zbrodniczego rządu. Potem było już tylko lepiej: dzięki swoim tatuażom podporządkował sobie całą ludność, a jego patenty i niewolnicza siła robocza sprawiły, że Latveria w krótkim czasie stała się postindustrialną potęgą gospodarczą („Polska będzie drugą Japonią” – powiedział kiedyś Lech Wałęsa; „Latveria jest drugą Japonią” – odparł Doom). Na tym jednak nie koniec: naprawił on swoje kozie nogi, podporządkował sobie Marię Storm, przejmując kontrolę nad tajemnicami Atlantydy i wszelkimi rytuałami magicznymi, dzięki którym sprowadził na świat (i umieścił w ciele Johnny’ego)…Zvilpogghuę. Ki czort? Doom wielokrotnie mówi o tym, używając epitetu „Lovecraftowski”, można więc spokojnie przyjąć, że to trochę taki mniejszy Cthulhu. Motywacja? Według Dooma to honor jest tym, co różni nas od zwierząt. I trzeba przyznać, że o ten swój swoiście pojmowany honor potrafi on walczyć.

 

No i są jeszcze zombie, zamknięci w Budynku Baxtera. Zajęliby się nimi Ultimates (Wasp ma za długie włosy, ale to dygresja), gdyby nie czekali na Czwórkę.. Zombie oczywiście chcą zarazić i zająć Ziemię, dzięki czemu Greg Land może nas uraczyć kilkoma niesamowitymi a przerażającymi planszami. Czyta się to znakomicie, a wielki finał… cóż, od czasów The Ultimates nic takiego się jak dotąd Millarowi nie udało. Ten komiks to chyba obok fabuł Ellisa najlepsza opowieść, jaka zagościła na kartach Ultimate Fantastic Four. Polecam?

 

Greg Land, Greg Land, Greg Land… no i Mark Millar. Ten pierwszy wynosi się na wyżyny wszystkiego, ten drugi stara się jak może, ale cały czas coś knoci. Tym razem wyszła mu historia całkiem zgrabna, i to w dodatku z Thorem w tle, ale gdzieś przy okazji coś mu niesamowicie i straszliwie nie zagrało.. zresztą zobaczcie sami.

   

Reeda Richardsa trawi poczucie winy, że wciąż nie może pomóc Benowi Grimmowi powrócić do normalnej postaci. W tym celu decyduje się na wykorzystanie swojego wehikułu czasu i zapobiegnięcie wypadkowi, który stworzył Fantastyczną Czwórkę. Gdy udaje mu się zmienić bieg historii, okazuje się, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót: wskutek kontaktu z rasą Skrulli (czyli Chitauri) cała populacja Ziemi uzyskała supermoce, a prezydentem został nie kto inny, a Thor. Jedynym, który pozostał normalny, jest właśnie Ben Grimm. Ale czy wszystko na pewno jest tak, jak być powinno?

 

Może to nie jest takie głupie? Wpuścić Millara do alternatywnych rzeczywistości, żeby tam mógł sobie poszaleć, a nie tylko rozwalać koherencję Ziemi-1610? Z uniwersum zombie się udało i teraz te zombie cały czas siedzą w Budynku Baxtera i co jakiś czas coś tam komentują, a nawet zombie Reed dyktuje Johnny’emu przepis na piwo. Sam chwyt z problemami Bena, a nawet wzmianki o jego próbach samobójczych, stanowią całkiem niezłą motywację do wykorzystania maszyny Reeda do podróży w czasie i przestrzeni. Przy okazji dowiadujemy się że koherencja tej czasoprzestrzeni jest pilnowana przez specjalne czasoprzestrzenne pająki; ewidentnie więc Millar chce być tym razem nie tylko nowym Alanem Moore’em, ale też Stephenem Kingiem.

 

Co otrzymujemy? Świat, w którym teleporter Reeda działał, jak należy, i dzięki któremu Richards nawiązał kontakt z kosmiczną rasą Skrulli, której radykalnym odłamem byli pokonani przez Ultimates Chitauri. To zastąpienie jednej rasy nazwą innej wydaje się nieco dzikie, ale zaufajmy Millarowi, może ma na to jakiś pomysł. Chociaż sam nie wierzę, że to mówię… W każdym razie Skrulle ofiarowują ludziom pigułkę (!), która leczy wszystkie choroby (!!), głód i inne bolączki ludzkości (!!!), a dodatkowo rozwija genotyp w stronę supermocy (!!!!). Dlatego świat jest dużo wspanialszy, wszyscy mają moce, wszyscy poza… Benem Grimmem, który świetnie się czuje w swojej skórze i nie zamierza brać pigułki. Ludzkość natomiast jest w euforii, ma dużo pomysłów na lepszy świat, a Thor zostaje prezydentem USA, czyli siłą rzeczy świata… dobra. Nie wytrzymam. Skrulle rozdają mieszkańcom mniej rozwiniętych planet pigułkę na wszystko z zamiarem podporządkowania sobie ich światów. I całe populacje jak jeden mąż te pigułki łykają. Przepraszam, że tak mówię, ale ja się teraz pytam: jakim trzeba być durniem?

 

Oczywiście Skrulle i ich przywódca, Super Skrull (wszyscy kochamy oryginalne imiona) też nie grzeszą inteligencją, choć niby są taką niesamowicie zaawansowaną rasą i w ogóle… zacząć należy od tego, że pancerz Super Skrulla naśladuje supermoce wszystkich wokół, tym samym logicznym jest, że tworzy on wokół superludzi, skoro może potem korzystać z ich umiejętności (co z tego, że najpewniej nie robi tego tak sprawnie, skoro ma ich do dyspozycji całe multum?). I to jest jeszcze bardzo w porządku; tym bardziej w świetle jego konfrontacji z Benem, jak wiemy – pozbawionym supermocy. Wprawdzie czort wie, po czym pancerz poznaje, że na przykład siła fizyczna jest już supersiłą fizyczną, ale nie bądźmy drobiazgowi. Gdy jednak Super Skrull po podbiciu setek planet – i będąc na kolejnej potencjalnej – głośno zdradza swoje plany kolegom Skrullom (którzy pewnie i tak je znają), to chyba tylko po to, żeby mógł go podsłuchać ktoś z zewnątrz. No proszę Was. Punkt wyjścia – który sam w sobie dużo wynagradza – nie zmienia faktu, że cały ten pomysł jest tak naiwny, że aż przykro.

 

Z tej opowieści wynika jednak ciekawa prawidłowość, która przyświeca całemu uniwersum Ultimate. Ewolucja ludzka – którą wspomagają pigułki Skrulli – zmierza w stronę posiadania supermocy, w tę samą stronę zmierzają dotychczasowe mutacje (dygresja: Sue Storm pomaga Kitty Pryde i Jean Grey w badaniach archeologicznych w Chile), co więcej – tak to miało działać również na innych planetach. I te pigułki obudziły w Reedzie, Se, Johnny’ym i Victorze te same moce, co wizyta w strefie N. Pamiętacie, co mówił Nick Fury? Kolejna wojna będzie wojną genetyczną. I wszystko na to wskazuje.

 

Kiedy spikną się ze sobą najgorszy rysownik Czwórki i najbardziej skłonny do przesady scenarzysta Marvela (czyli Jae Lee i Mark Millar), efekt nie może być dobry. Tutaj jednak o dziwo nie jest wcale tak tragicznie. A jeśli spojrzymy na przepiękną okładkę Grega Landa, to możemy ten komiks nawet polubić.

Po zabawie na dyskotece, celebryta Johnny Storm przypadkowo natrafia na piękną dziewczynę obdarzoną niesamowitymi mocami. Goni ją jednak dwóch dryblasów, Torch rzuca się więc na pomoc. Po krótkiej walce wychodzi na jaw, że dziewczyna – Crystal – jest przedstawicielką ludu Attilan, superludzkiego społeczeństwa żyjącego w Himalajach, a uciekła od nich, bo pragnęła wolności i przygód. Gdy więc jej pobratymcy sprowadzają ją z powrotem do Attilanu, Fantastyczna Czwórka wyrusza na pomoc…

Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie: o ile Jae Lee nawet się sprawdza w rysowaniu postaci Attilan – mrocznych, zimnych, odczłowieczonych, nieprzyjemnych – to generalnie plansze do najładniejszych nie należą, są brudne, nieczytelne i po prostu brzydkie. Na szczęście Millar ze swojej strony nie przesadza, przez co całość wypada nawet przyzwoicie; szczególnie warto zwrócić uwagę na fakt, że Attilanie mimo ogromnych podobieństw do swoich odpowiedników z Ziemi-616 są bardziej wyniośli, zimni, opętani ideą funkcjonalnej, ale skrajnie nieludzkiej utopii. Ich lider, Black Bolt, jest tajemniczy, nieprzyjemny, przerażający i – no właśnie – nieludzki. Dodatkowo ogromne podobieństwo Attilan do postaci z greckiej mitologii (oraz wielokrotne wzmiankowanie o tysiącleciach funkcjonowania tej utopii) zacnie współgrają z koncepcją greckich bogów, a przez to – z wyłaniającą się przed nami wizją Ziemi sprzed panowania ludzi. Atlanci, Attilanie, Lemuria… ciekawe, co jeszcze, prawda? Dziwi wprawdzie, że wszyscy w Attilanie mówią biegle po angielsku, ale cóż… nie można mieć wszystkiego.

Co dalej? Attilanie i ich społeczność wypada w miarę spójnie, choć jeden komiks to za mało, żeby dokładnie ogarnąć, jakie między nimi panują stosunki oraz dlaczego Maximus jest próżny i zepsuty, dlaczego Crystal jest rozpuszczona i traktuje Johnny’ego Storma tak instrumentalnie, jak tylko można, wreszcie jaki naprawdę jest Black Bolt i czemu pojawienie się ludzi w Attilanie psuje powietrze, na czym dokładnie polegają mgły terragenu itp. Oczywiście, możemy sobie to wszystko dopowiedzieć, znając tę rasę z innych uniwersów Marvela, ale po co, skoro w wersji Ultimate to wszystko może być jeszcze bardziej po(d)kręcone? Z drugiej strony, gdyby Millar miał to opisywać… to może lepiej niech zostanie, jak jest. Wystarczy, że Black Bolt jest kolejnym najpotężniejszym, najmocniejszym i najbardziej niepokonanym człowiekiem, jakiego wymyślił.

I to chyba tyle. Mimo ponurej atmosfery Attilanu komiks czyta się całkiem przyjemnie, bez większych nerwów ani zobowiązań. Nawet fakt, że Reed i Ben bawią się w mikronautów, usiłując pozbyć się u Franklina Storma komórek rakowych w prostacie, jakoś szczególnie nie drażni. Na koniec wklejam więc obrazek zmutowanego, teleportującego się psa, Lockjawa. Uroczy, prawda?