Trzeba wreszcie napisać coś o muzyce, a nie ciągle te komiksy i komiksy… Długo się zbierałem do ustalenia ostatecznej listy, bo to straszliwie ciężka sprawa. 2011 rok był dla muzyki znakomity i obfitował w mniej lub bardziej fantastyczne zjawiska meliczne. Oczywiście, hiciorem roku musi być – przez niektórych już znienawidzona – piosenka Gotye i Kimbry Somebody That I Used To Know, ale to nie jedyne cudeńko, jakie w przeciągu ostatnich 12 miesięcy dotarło do naszych uszu. Zresztą cała płyta Making Mirrors, choć sama w sobie bardzo dobra, nie wytrzymuje porównania z innymi, spójniejszymi albumami. Tak więc choć należy o niej pamiętać, moje prywatne top 10 wypełnią inne dzieła. A zaprawdę powiadam Wam, niektóre są tak zjawiskowe, że aż dziw bierze.
Zanim jednak przejdziemy do głównego top 10, kilka słów wstępu. Że jest to przegląd subiektywny i dobrany według moich indywidualnych kryteriów to truizm, ale rzec trzeba. Że nie trzeba się ze mną zgadzać – wiadomo. Że można komentować – też wiadomo. Bardzo trudno było owego wyboru dokonać; wiele ciekawych, fajnych i wartościowych płyt musiało odejść w odstawkę, żeby ustąpić miejsca finalnej dziesiątce. Również z tego powodu musieliście czekać na to zestawienie aż dwa tygodnie – po prostu nie mogłem się czasem zdecydować, co pozostawić, a co odrzucić. Na pewno pamiętać trzeba o wspomnianej już płycie Gotye, swoje pięć minut miał ciekawy i ambitny projekt Lou Reeda i Metalliki, Lulu, nie można też zapomnieć o konceptualnie wysublimowanym The Unforgiving zespołu Within Temptation. Znakomity powrót zanotował Glaca, czyli zespół My Riot i płyta sweet_noise. O części dobrych płyt też już na blogu pisałem i jeszcze raz je przypomnę: Get Your Heart On! zespołu Simple Plan, In Waves Trivium, muzyka z Krzyżaków i Spider-Man: Turn Off The Dark, psychodeliczne Green Naugahyde Primusa, projekt Tomek Beksiński, The Beginning of Times Amorhpis, The King Of Limbs Radiohead, eksperyment z Zadyszką Happysadu, Loki – wizja dźwięku Piotra Roguckiego (dużo lepsza niż płyta Comy) i A Dramatic Turn Of Events Dream Theater. Kilku płyt nie recenzowałem, a też są znakomite i zasługują na przypomnienie: Ceremonials Florence + The Machine; ogromny projekt Raya Wilsona Genesis vs. Stilskin; kolejna płyta z rearanżacjami Petera Gabriela, czyli New Blood; Road Salt Two Pain Of Salvation; Memories In My Head Riverside; The King Is Dead The Decemberists; Black and White America Lenny’ego Kravitza; Dirty Jeans and Mudslide Hymns Johna Hiatta… o czymś zapomniałem? Mogło tak być, wszak płyt dobrych i ambitnych była w tym roku wuchta.
No, ale czas przejść do rzeczy, czyli moje małe indywidualne top 10 albumów muzycznych wydanych w 2011 roku.
10. Fleet Foxes – Helplessness Blues
Pisałem już o tej płycie, więc teraz tylko przypomnę, o czym mowa. A mowa o znakomitym, genialnym, zróżnicowanym i wspaniale wyprodukowanym dziele zespołu Fleet Foxes, z braku innych możliwości klasyfikowanym przeze mnie jako indie folk. Na tej płycie jest wszystko, czego potrzeba dobremu albumowi. Każdy utwór jest jakby ukłonem w stronę innego stylu, innej tradycji i odmiennego myślenia o muzyce. Ogólne wrażenie towarzyszące Helplessness Blues jest jednak zaskakująco spójne, a w każdym akordzie słychać głębokie wyczucie i pewność uzyskiwanego brzmienia. Jeśli cokolwiek może stanowić dowód na to, że muzyka nie zna granic, to właśnie ten album.
9. Kazik Na Żywo – Bar La Curva / Plamy na słońcu
Jedyna polska płyta w stawce, swoje miejsce zawdzięczająca bez wątpienia znakomitym tekstom, świetnej, typowej dla Kazika energii i bardzo dobrej produkcji, której na polskim rynku dorównuje tylko dzieło My Riot. Klasyczne, kazikowe teksty o niczym oraz szalona kawalkada muzyczna odwołująca się zarówno do klasyków cięższego grania, jak i poprzednich dokonań KNŻ czy Kultu, swobodnie może przypaść do gustu każdemu. Mnie przypadła. Bar La Curva / Plamy na słońcu to płyta bogata, energetyczna, ciekawa i przyjemna. Aż żal nie posłuchać. Niestety musicie iść po nią do sklepu, bo na YouTube jest tylko singiel. Kazik nie lubi się dzielić. A ma czym.
8. Black Stone Cherry – Between The Devil And The Deep Blue Sea
O nich też już pisałem. Znakomita dawka stoner rocka w wydaniu młodych, ale wiernych uczniów muzycznych każdego ciężej grającego mistrza: od Guns’n’Roses, poprzez Black Label Society i Queens of the Stone Age aż po Audioslave i… Tenacious D. Płyta bardzo zróżnicowana, pełna przebojowych i ambitnych kawałków, świetnie skonstruowanych riffów i inspiracji sięgających gdzieś do grunge’u, punka i całej tej rozkrzyczanej sfery muzyki, którą wszyscy znamy i kochamy. To czyste szaleństwo bez chwili postoju, które na pewno znalazłoby się wyżej, gdyby nie solidna konkurencja. Jak napisałem w recenzji, Black Stone Cherry to solidna dawka adrenaliny i prawdziwy endorfinowy kop. Warto, warto i jeszcze raz warto.
7. Mastodon – The Hunter
Zdaniem wielu Mastodon to najlepszy obecnie zespół na świecie i nawet jeśli się z tym nie zgadzamy, to trzeba chociaż rozważyć takie podejście. Jeśli można mówić o królach progresywnego metalu, to będą to z pewnością oni. The Hunter to płyta fenomenalna, mocna i obezwładniająca słuchacza. Wyprodukowana i zagrana znakomicie, na pewno któregoś dnia stanie się klasyką; o ile już nie jest. Panowie z Mastodona nie boją się podejmować nowych muzycznych wyzwań, a ich ekspresja dosłownie rozsadza sufity. Tym samym udało im się stworzyć drugą po Crack The Skye płytę, z którą nie można się nie liczyć. A to ogromne osiągnięcie.
6. My Darkest Days – My Darkest Days
Płyta ta oficjalnie ma najgłupszą i najbardziej absurdalną okładkę ze wszystkiego, co pojawiło się w tym roku, ale zawartość jest zjawiskowa. Nie waham się powiedzieć, że to najdoskonalsze osiągnięcie muzyczne od strony post-grunge’owej, okołopunkowej i wyrastającej gdzieś z trzewi Chrisa Cronella, jakie powstało w anno domini 2011. Jeśli ktoś skreślił amerykański punk jako muzykę nudną, flejastą i mało ambitną, powinien wsłuchać się w My Darkest Days; zespół ten znakomicie połączył delikatne, lotne melodie z typowo amerykańskim zadziorem i sympatycznymi tekstami. Każdy – ale to absolutnie każdy – utwór na tej płycie to gotowy przebój, który karze wstawać od komputera i zacząć tańczyć na środku pokoju. Dlatego wybaczcie mi na moment…
5. Fair To Midland – Arrows & Anchors
Póki co było klimatycznie i przebojowo, ale od tego miejsca zaczynają się prawdziwe perły. A na pierwszy ogień idzie zespół Fair To Midland, o którym mogę powiedzieć, że… w sumie trudno mi powiedzieć cokolwiek. Jestem wobec tej płyty bezradny. Myślę, że najlepiej i najbezpieczniej będzie powiedzieć, że na tej płycie jest wszystko. Ale to absolutnie wszystko. Słowo daję, nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem. Czuję, że takie granie może mieć albo wiernych i lojalnych fanatyków, albo zapamiętałych i zajadłych przeciwników. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Arrows & Anchors to bezapelacyjne arcydzieło.
4. Red Hot Chili Peppers – I’m With You
Wiem, co powiecie. Na piątym miejscu takie cudo, a na czwartym jedna z mniej wyróżniających się płytek Red Hotów, w dodatku oceniona przeze mnie na łamach „Kontrastu” bardzo surowo. Co to ma znaczyć? A ja wtedy powiem Wam, że po pierwsze: to są Red Hoci. Ich fantastyczność jest niezaprzeczalna nawet jeśli obniżyli loty od monumentalnego i fenomenalnego Stadium Arcadium. Poza tym wielokrotnie przesłuchiwałem I’m With You po napisaniu owej felernej recenzji i muszę przyznać, że ta płyta znakomicie wchodzi i świetnie się słucha. Miałem po prostu zbyt wysokie oczekiwania. Nowy album RHCP jest na tyle świetny, że z czystym sumieniem mogę go ustawić na miejscu czwartym.
3. The Black Keys – El Camino
Płyta wydana w grudniu, ale nie sposób było przejść obok niej obojętnie. Rockowo-bluesowy duet The Black Keys jest może w tym wydaniu mniej bluesowy, ale za to pełen przemyślanych, świetnie zaaranżowanych i wyprodukowanych kompozycji, z których każda stanowi mały hołd dla rockowej tradycji, którą wszyscy żyjemy i oddychamy. El Camino to płyta wybitna pod każdym względem, nagrana w starym, sprawdzonym stylu (a nawet stylach), bardzo zróżnicowana i zachwycająca. Istna perełka, idealnie wpisująca się w historię muzyki rockowej, jako genialne i odświeżone przedłużenie Led Zeppelin, Jethro Tull, Aerosmith, Rolling Stonesów, Beatlesów… wszystkiego. Naprawdę. Fenomen.
2. Chickenfoot – III
Znów – o tej płycie też pisałem, więc krótko i dla przypomnienia: Sammy Hagar, Michael Anthony, Joe Satriani i Chad Smith nagrali arcydzieło, na którym nie ma słabej piosenki. Naprawdę. Każda jest ukłonem w stronę innych inspiracji, odmiennej wrażliwości i tradycji, a całość zachwyca jak mało co. Chłopaki zresztą znakomicie zdają sobie z tego sprawę i bawią się, jak nigdy. To zdecydowanie najlepsza grająca w tej chwili supergrupa (czekamy, co powie Them Crooked Vultures), mistrzowie, geniusze, tytani i masakratorzy. Duch Beatlesów unosi się nad tą płytą, a Chickenfoot przemawiają jego językami. I językami Stonesów, Led Zeppelin, Hendriksa… i w ogóle wszystkiego, co cudowne. Mózgotrzep.
1. Foo Fighters – Wasting Light
Nie mogło być inaczej. Orgazm, masakra, geniusz i piękno w stanie czystym. Dave Grohl i ekipa to nowa definicja światowego rocka. Zjedli wszystkich i pokonali wszystkich już w przedbiegach. Jak? Ot tak, po prostu. Grohl, który grywa przed papieżem, Obamą czy królową Elżbietą, ma kasy jak lodu, może sobie pozwolić na najlepszy sprzęt, najgenialniejszych producentów, najwspanialsze studio nagraniowe, setki godzin komponowania, strojenia, kombinowania i pisania… ten sam Grohl idzie z zespołem do swojego garażu i tam nagrywa płytę, która miażdży absolutnie wszystko. I to bezpardonowo. Z całą odpowiedzialnością mówię: Foo Fighters to najlepszy zespół świata, a Dave Grohl jest najgenialniejszym żyjącym muzykiem rockowym.
No i nie każdy może powiedzieć, że zwalczał światową głupotę u boku Mr. T.