Archive for the ‘Dźwięki’ Category

Troopah Troopah

Posted: 10/19/2013 by misiekwolski in Dźwięki
Tagi: , , , ,

Tak przynajmniej zespół powinien się nazwać, gdyby chciał atakować zachodni rynek. Inne warianty tłumaczeniowe tej nazwy mogłyby siać niepotrzebny ferment, nawet jeśli semantycznie byłyby poprawne (Dead Man’s Party?) albo usiłowały oddać grę słów obecną w polskiej wersji (Dead’s Deads? Zombie’s Zombies?). W każdym przypadku ryzykujemy, że zgubimy za dużo sensów, dlatego może lepiej ostateczną decyzję zostawić ekipie Grzegorza Kwiatkowskiego. Bo że zespół z tym materiałem powinien ruszać na Zachód – nie mam żadnych wątpliwości.

okladka++

No ale może zacznijmy od początku, czyli od pierwszej płyty (rzekomo)długogrającej zespołu Trupa Trupa, o której opinię wyraziłem swego czasu w tym miejscu. Wtedy były ochy i achy, bo zespół uraczył nas punkowo-garażową-psychodelą w wersji rockowej, w której z całą paletą niepokojących, pełnych dysonansów, podejrzanie jasnych dźwięków zestawione zostały przewrotne teksty o zdecydowanie nieraz pesymistycznym wydźwięku. Chcę ten pesymizm podkreślić, tym tropem podążyła bowiem Trupa Trupa na swojej nowej płycie, ++. Zresztą popatrzcie sobie na okładkę powyżej. Jest minimalizm, są dwa krzyże (albo dwa plusy, ale w kontekście zawartości płyty szedłbym raczej w stronę krzyży), nie ma miejsca na wahanie. Przekaz jest czysty, twardy i… wieloznaczny. Podobnie rzecz się miała z okładką pierwszej płyty zespołu, gdzie jednak kolorystyka jak z Caravaggia i rozbrykana typografia sugerowały – przynajmniej moim zdaniem – jakąś nieskrępowaną siłę kreacji. Tutaj mamy sytuację odwrotną, może nawet krańcowo odmienną. Czy więc i materiał na płycie jest odmienny?

Otwierający płytę I hate nie pozostawia wątpliwości: nadal jesteśmy na poziomie psychodeli, jednak w porównaniu z poprzednim krążkiem więcej do powiedzenia mają gitary. W moim przekonaniu jest to zmiana na plus, choć przyznam, że tego typu protest song na początku płyty wprowadza trochę dziwny nastrój. Wrażenie potęguje cichutka, niemal szeptana balladka Felicy, w której Wojciech Juchniewicz mistrzowsko wykorzystał bas do podkreślenia klimatu. Z kolei Miracle jest chyba najbardziej „bujającym” kawałkiem na płycie, odwołującym się gdzieś tam do eksperymentów postrokowych oraz – przynajmniej w moim przekonaniu – do… animacji Juliana Antonisza. Natomiast awangardowy Over jest już typowo przesycony garażową stylistyką, gdzieś tam mającą za uszami pierwsze nagrania Kultu, co ewidentnie sugeruje gościnna trąbka Tomasza Ziętka z Pink Freud, obecna również w I hate, jednak tam jakby zepchnięta na dalszy plan przez psychodelę; tutaj natomiast mamy wyraźny ukłon w stronę polskiej tradycji punkowej. Here and Then, chyba najpiękniejszy kawałek na płycie, mocno w moim przekonaniu inspirowany Wish You Were Here Pink Floyd… Zresztą jest to kawałek singlowy, więc możecie go sobie posłuchać:

W połowie płyty dostajemy chyba najlepszy dowód na to, że Trupa Trupa jest zespołem przewrotnym, czyli utwór Sunny Day, w którym słyszymy „It’s a sunny day / your grave upon the water”. Ten klimat dodatkowo kapitalnie podkreśla solówka na organach, która sama w sobie jest czystym majstersztykiem i sprawia, że moim zdaniem to tym utworem powinien zaczynać się cały krążek. See You Again to z kolei niemal czyste rockabilly, wstawione tutaj chyba tylko po to, żebyśmy nie utonęli w sprzecznościach (co wcale nie znaczy, że złe). Oto bowiem ballada Home zbudowana jest na tym samym schemacie, co Sunny Day; tytuł kojarzący się z czymś ciepłym, miłym i bezpiecznym, i tekst implikujący coś niemal odwrotnego. Tutaj dodatkowo warstwa muzyczna dopełnia wrażenia schizofrenii, a przeciągające się, niepokojące outro jeszcze bardziej nas w tym przekonaniu utwierdza. Dei jest z kolei bardzo mocnym wyznaniem bezsilności wobec współczesnego świata, w warstwie muzycznej sięgającym gdzieś w rejony muzyki eksperymentalnej i acid jazzowej, cały czas jednak utrzymywanej w stylistyce garażowej (w tę stronę będzie też zmierzał zamykający krążek kawałek Exist). Na tym nie koniec dysonansów: najbardziej optymistyczna piosenka na płycie, Influence, wyśpiewana jest na modłę cichego, gitarowego epitafium. Efekt jest piorunujący.

I to wszystko. 38 minut, pełnych niepokoju i sprzecznych emocji (zespół często w wywiadach powołuje się na fascynację filozofią Shopenhauera), rozgrywających się często na płaszczyźnie dysonansu między tekstem a melodią. Krótko? Być może, ale więcej nam nie trzeba. W porównaniu do poprzedniej płyty jest – mam wrażenie – mniej psychodeli, a więcej eksperymentów z różnymi stylistykami, z czego mnie najbardziej oczywiście cieszą te podskórnie nawiązujące do prog rocka. Czy jest lepiej niż na LP? Na pewno jest inaczej. Zespół Trupa Trupa albumem ++ udowodnił, że jest taki sam jak jego piosenki: z jednej strony stacza się w nihilizm, z drugiej jednak rozwija. I oby tak dalej.

Na bankiecie u kapelusznika

Posted: 02/04/2012 by misiekwolski in Dźwięki
Tagi: , , , ,

Od czasów Trupy Trupa i rock-opery Krzyżacy jest to chyba najciekawsze zjawisko muzyczne, jakie pojawiło się na polskim rynku. Absurdalny, wciągający i hipnotyzujący zespół Camero Cat powraca z projektem Mad Tea Party, będącym… bo ja wiem czym? Soundtrackiem do pop-opery? Alternatywą spod znaku Gaby Kulki? Występem teatralno-kabaretowym? Czy może tym wszystkim i czymś jeszcze? Zapraszam do wysłuchania.

 

To skoro już mamy pojęcie, o czym mniej więcej mowa, to tradycyjnie – okładka. W sumie gustowna, taka trochę retro, nieujawniająca niczego, co znajdziemy na płycie. To na swój sposób nawiązanie do kiełkującej ostatnio, lokalnej szkoły okładkowania płyt: wszak Trupa Trupa też miała oprawę graficzną, która nie mówiła absolutnie nic o niczym. Tu jest podobnie:

Ale wróćmy do muzyki. Wstęp mamy za sobą, wiec już wiemy, że idziemy raczej w stronę Nicka Cave’a, Kurta Weilla czy nawet Toma Waitsa, z małym ukłonem w kierunku The Cure, a wszystko to w oparach absurdu i kolorystyce rodem z chociażby Soku z żuka Tima Burtona. Tak, myślę, że ten film (poza oczywistą Alicją w Krainie Czarów) mieli w głowie muzycy, kiedy popełniali to dzieło. Drugi utwór na płycie, Tea Song, jeszcze to wrażenie potwierdza, kierując nas dodatkowo w sfery okupowane jak dotąd przez Something Like Elvis. The Town Lost In Lies to już z kolei mariaż z emocjonalną piosenką w stylu wspomnianych The Cure. Chcemy bardziej kabaretowo? Camero Cat karmi nas kawałkiem Potions, który z powodzeniem może być grany w zadymionych, dusznych piwnicach (cały czas mamy jednak w głowie Burtona). Nieco bardziej popowo jest na dwóch kolejnych utworach, z przyczyn mi nieznanych będących de facto jednym kawałkiem podzielonym na dwie części: Soire Of Three Cats And A Rat. Nadal jednak jesteśmy gdzieś na obrzeżach kabaretu i teatru absurdu, nadal gdzieś w tle jest Tom Waits, nadal jesteśmy w dusznej knajpie. Druga część jest nawet bardziej Waitsowska, mamy też ukłon w stronę jazzu. Nieco spokojniej – znów wracamy do The Cure – jest chyba w najlepszym kawałku na płycie, Box Of Desire. Posłuchamy?

 

Prawda, że wspaniałe? Podobnie jest na nieco bigbeatowym Persuasion i kabaretowym, zbliżającym nas do piosenki aktorskiej (znów Gaba Kulka), a przewspaniałym Show Time. Troszkę bardziej rockowo jest w Bedtime Story, choć jak na kołysankęna dobranoc nadal dużo w niej papierosowego dymu i dusznej kawiarni. Na koniec zaś mamy uderzenie w stylu Something Like Elvis, czyli przepiękną, brudną, Waitsowską balladę When The Sun Is Coming Up…

W ogóle duch Something Like Elvis unosi się nisko nad Mad Tea Party, tym bardziej warto zainteresować się tą płytką i całym zespołem Camero Cat, zanim podzielą oni los Elvisów – swojego już legendarnego, a mocno niedocenianego poprzednika; do którego przekonali się wszyscy już po rozpadzie. No i oczywiście klimat międzywojennego kabaretu, dusznej kawiarni, do której idzie się na całą noc na wódkę i wychodzi dopiero nad ranem, wlokąc swój zmęczony cień do domu. Nam wszystkim tego typu klimat jest doskonale znany (może dlatego blisko Camero Cat do Gaby Kulki w paru miejscach), stąd jestem przekonany, że jeśli ktokolwiek zabalował kiedykolwiek i gdziekolwiek do rana, doskonale zrozumie się z tą płytką.

Największe rozczarowania muzyczne 2011 roku

Posted: 01/20/2012 by misiekwolski in Dźwięki

Na fali doniesień o Foo Fighters i Them Crooked Vultures w Warszawie (fałszywych, jak się okazało) doszło u mnie do momentalnego napalenia na taki koncert. Z rozpędu więc niejako postanowiłem napisać o muzyce; a że wpis o najlepszych albumach 2011 roku (według mojej osoby rzecz jasna) już był, pomyślałem, że można by zrobić zestawienie najgorszych. Miałem z tym nie lada problem, bo w muzyce stało się przez ten czas bardzo dużo i trudno mi było wybrać coś, co mogłoby być rozczarowaniem. No bo nie mogę za rozczarowanie uznać Mylo Xyloto Coldplay, gdyż jest dokładnie tak nędzne, jak się spodziewałem. Z trudem bo z trudem, ale wyselekcjonowałem jednak 5 największych muzycznych rozczarowań minionego roku. Lista ta – uprzedzam – jest trochę naciągnięta i bardzo subiektywna, ale jest.

5. Coma

Sygnowana brakiem nazwy i domniemaną neokonceptualnością, ostatnia płyta Comy brzmi tak, jak mogłaby brzmieć pierwsza, gdyby nie była tak znakomita, jak była. Nie zrozumcie mnie źle: słucha się tego, nawet miejscami słucha się bardzo dobrze, ale to wciąż cień monumentalnych projektów w rodzaju Hipertrofii czy progresywnych, emocjonalnych zagrań z Pierwszego wyjścia z mroku. Taki przeciętniak. Czyli jak na możliwości Comy – bardzo słabo.

4. Medeia – Abandon All

Zachciało mi się słuchać metalcore’u i mam za swoje… Fińska grupa Medeia w 2011 roku wypadła przerażająco słabo, zwłaszcza na tle debiutu. Abandon All jest płaski, nierówny, miałki i brakuje w nim pomysłów, słowem – jest nijaki. Trudno rzecz jasna oczekiwać od takiej muzyki, żeby była jakoś szczególnie wysublimowana, ale można za pomocą takich dźwięków osiągnąć instrumentalny i kompozycyjny sukces. Medeia nie osiągnęła. Szkoda.

3. Limp Bizkit – Gold Cobra

Chyba się za dużo spodziewałem, ewentualnie mam zbyt wielki sentyment do tego zespołu, ale Gold Cobra jest materiałem starym, zmurszałym i nieciekawym. Gdyby wydali tę płytę 5 lat temu, pewnie byłoby inaczej, ale rozwiązania muzyczne, średnio interesujące teksty i przygaszony feeling sprawiają, że niewiele na tej płycie jasnych punktów, a całość ma bardzo kiepski wydźwięk. I zwracam honor My Darkest Days: to Limp Bizkit ma najpaskudniejszą okładkę roku.

2. Incubus – If Not Now, When?

Świetny, intrygujący i dynamiczny Incubus postanowił zmienić wizerunek, uspokoić się i nagrać płytkę, która może z powodzeniem starać się o nagrody w kategorii… pop. Wokalista naprzód, instrumenty do tyłu, kompozytor też do tyłu, zostają teksty i wielkie rozterki… wszystko niby ok, ale z Incubusem niewiele ma to wspólnego. Po więcej szczegółów odsyłam do recenzji popełnionej przeze mnie jakiś czas temu.

1. Cerebral Ballzy – Cerebral Ballzy

Słyszeliście w ogóle o tej kapeli? Nie? I słusznie. Takiego jazgotu bez ładu i składu nie słyszałem dawno. Niby to punk, ale ani w tym emocji, ani dynamiki, ani sensu… takie bezczelne i słabe pitu pitu rozmyte w ogólnym hałasie udającym muzykę. Ja tam czasem lubię sobie czegoś hałaśliwego posłuchać – czasem nawet samego hałasu – ale tutaj wyszło ogólnie paskudnie i nijak. Jest to oficjalnie najgorsza płyta 2011 roku, po jaką sięgnąłem. I do teraz zastanawiam się, po co…

Jak jednak zaznaczyłem na początku, lista jest naciągana. To był naprawdę bardzo dobry rok.

Tak powiedzieli w Antyradiu i napisali na wszystkich wortalach. Wystąpią za 50 zł dla studentów, 70 dla niestudentów. Czort wie, w której kategorii mieszczą się doktoranci, ale to szerszy problem ontologiczny na inną okazję. Póki co powiem tylko:

10 najlepszych płyt 2011 roku

Posted: 01/16/2012 by misiekwolski in Dźwięki

Trzeba wreszcie napisać coś o muzyce, a nie ciągle te komiksy i komiksy… Długo się zbierałem do ustalenia ostatecznej listy, bo to straszliwie ciężka sprawa. 2011 rok był dla muzyki znakomity i obfitował w mniej lub bardziej fantastyczne zjawiska meliczne. Oczywiście, hiciorem roku musi być – przez niektórych już znienawidzona – piosenka Gotye i Kimbry Somebody That I Used To Know, ale to nie jedyne cudeńko, jakie w przeciągu ostatnich 12 miesięcy dotarło do naszych uszu. Zresztą cała płyta Making Mirrors, choć sama w sobie bardzo dobra, nie wytrzymuje porównania z innymi, spójniejszymi albumami. Tak więc choć należy o niej pamiętać, moje prywatne top 10 wypełnią inne dzieła. A zaprawdę powiadam Wam, niektóre są tak zjawiskowe, że aż dziw bierze.

Zanim jednak przejdziemy do głównego top 10, kilka słów wstępu. Że jest to przegląd subiektywny i dobrany według moich indywidualnych kryteriów to truizm, ale rzec trzeba. Że nie trzeba się ze mną zgadzać – wiadomo. Że można komentować – też wiadomo.  Bardzo trudno było owego wyboru dokonać; wiele ciekawych, fajnych i wartościowych płyt musiało odejść w odstawkę, żeby ustąpić miejsca finalnej dziesiątce. Również z tego powodu musieliście czekać na to zestawienie aż dwa tygodnie – po prostu nie mogłem się czasem zdecydować, co pozostawić, a co odrzucić. Na pewno pamiętać trzeba o wspomnianej już płycie Gotye, swoje pięć minut miał ciekawy i ambitny projekt Lou Reeda i Metalliki, Lulu, nie można też zapomnieć o konceptualnie wysublimowanym The Unforgiving zespołu Within Temptation. Znakomity powrót zanotował Glaca, czyli zespół My Riot i płyta sweet_noise. O części dobrych płyt też już na blogu pisałem i jeszcze raz je przypomnę: Get Your Heart On! zespołu Simple Plan, In Waves Trivium, muzyka z Krzyżaków i Spider-Man: Turn Off The Dark, psychodeliczne Green Naugahyde Primusa, projekt Tomek Beksiński, The Beginning of Times Amorhpis, The King Of Limbs Radiohead, eksperyment z Zadyszką Happysadu, Loki – wizja dźwięku Piotra Roguckiego (dużo lepsza niż płyta Comy) i A Dramatic Turn Of Events Dream Theater. Kilku płyt nie recenzowałem, a też są znakomite i zasługują na przypomnienie: Ceremonials Florence + The Machine; ogromny projekt Raya Wilsona Genesis vs. Stilskin; kolejna płyta z rearanżacjami Petera Gabriela, czyli New Blood; Road Salt Two Pain Of Salvation; Memories In My Head Riverside; The King Is Dead The Decemberists; Black and White America Lenny’ego Kravitza; Dirty Jeans and Mudslide Hymns Johna Hiatta… o czymś zapomniałem? Mogło tak być, wszak płyt dobrych i ambitnych była w tym roku wuchta.

No, ale czas przejść do rzeczy, czyli moje małe indywidualne top 10 albumów muzycznych wydanych w 2011 roku.

 10. Fleet Foxes – Helplessness Blues

Pisałem już o tej płycie, więc teraz tylko przypomnę, o czym mowa. A mowa o znakomitym, genialnym, zróżnicowanym i wspaniale wyprodukowanym dziele zespołu Fleet Foxes, z braku innych możliwości klasyfikowanym przeze mnie jako indie folk. Na tej płycie jest wszystko, czego potrzeba dobremu albumowi. Każdy utwór jest jakby ukłonem w stronę innego stylu, innej tradycji i odmiennego myślenia o muzyce. Ogólne wrażenie towarzyszące Helplessness Blues jest jednak zaskakująco spójne, a w każdym akordzie słychać głębokie wyczucie i pewność uzyskiwanego brzmienia. Jeśli cokolwiek może stanowić dowód na to, że muzyka nie zna granic, to właśnie ten album.

9. Kazik Na Żywo – Bar La Curva / Plamy na słońcu

Jedyna polska płyta w stawce, swoje miejsce zawdzięczająca bez wątpienia znakomitym tekstom, świetnej, typowej dla Kazika energii i bardzo dobrej produkcji, której na polskim rynku dorównuje tylko dzieło My Riot. Klasyczne, kazikowe teksty o niczym oraz szalona kawalkada muzyczna odwołująca się zarówno do klasyków cięższego grania, jak i poprzednich dokonań KNŻ czy Kultu, swobodnie może przypaść do gustu każdemu. Mnie przypadła. Bar La Curva / Plamy na słońcu to płyta bogata, energetyczna, ciekawa i przyjemna. Aż żal nie posłuchać. Niestety musicie iść po nią do sklepu, bo na YouTube jest tylko singiel. Kazik nie lubi się dzielić. A ma czym.

8. Black Stone Cherry – Between The Devil And The Deep Blue Sea

O nich też już pisałem. Znakomita dawka stoner rocka w wydaniu młodych, ale wiernych uczniów muzycznych każdego ciężej grającego mistrza: od Guns’n’Roses, poprzez Black Label Society i Queens of the Stone Age aż po Audioslave i… Tenacious D. Płyta bardzo zróżnicowana, pełna przebojowych i ambitnych kawałków, świetnie skonstruowanych riffów i inspiracji sięgających gdzieś do grunge’u, punka i całej tej rozkrzyczanej sfery muzyki, którą wszyscy znamy i kochamy. To czyste szaleństwo bez chwili postoju, które na pewno znalazłoby się wyżej, gdyby nie solidna konkurencja. Jak napisałem w recenzji, Black Stone Cherry to solidna dawka adrenaliny i prawdziwy endorfinowy kop. Warto, warto i jeszcze raz warto.

7. Mastodon – The Hunter

Zdaniem wielu Mastodon to najlepszy obecnie zespół na świecie i nawet jeśli się z tym nie zgadzamy, to trzeba chociaż rozważyć takie podejście. Jeśli można mówić o królach progresywnego metalu, to będą to z pewnością oni. The Hunter to płyta fenomenalna, mocna i obezwładniająca słuchacza. Wyprodukowana i zagrana znakomicie, na pewno któregoś dnia stanie się klasyką; o ile już nie jest. Panowie z Mastodona nie boją się podejmować nowych muzycznych wyzwań, a ich ekspresja dosłownie rozsadza sufity. Tym samym udało im się stworzyć drugą po Crack The Skye płytę, z którą nie można się nie liczyć. A to ogromne osiągnięcie.

6. My Darkest Days – My Darkest Days

Płyta ta oficjalnie ma najgłupszą i najbardziej absurdalną okładkę ze wszystkiego, co pojawiło się w tym roku, ale zawartość jest zjawiskowa. Nie waham się powiedzieć, że to najdoskonalsze osiągnięcie muzyczne od strony post-grunge’owej, okołopunkowej i wyrastającej gdzieś z trzewi Chrisa Cronella, jakie powstało w anno domini 2011. Jeśli ktoś skreślił amerykański punk jako muzykę nudną, flejastą i mało ambitną, powinien wsłuchać się w My Darkest Days; zespół ten znakomicie połączył delikatne, lotne melodie z typowo amerykańskim zadziorem i sympatycznymi tekstami. Każdy – ale to absolutnie każdy – utwór na tej płycie to gotowy przebój, który karze wstawać od komputera i zacząć tańczyć na środku pokoju. Dlatego wybaczcie mi na moment…

5.  Fair To Midland – Arrows & Anchors

Póki co było klimatycznie i przebojowo, ale od tego miejsca zaczynają się prawdziwe perły. A na pierwszy ogień idzie zespół Fair To Midland, o którym mogę powiedzieć, że… w sumie trudno mi powiedzieć cokolwiek. Jestem wobec tej płyty bezradny. Myślę, że najlepiej i najbezpieczniej będzie powiedzieć, że na tej płycie jest wszystko. Ale to absolutnie wszystko. Słowo daję, nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem. Czuję, że takie granie może mieć albo wiernych i lojalnych fanatyków, albo zapamiętałych i zajadłych przeciwników. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Arrows & Anchors to bezapelacyjne arcydzieło.

4. Red Hot Chili Peppers – I’m With You

Wiem, co powiecie. Na piątym miejscu takie cudo, a na czwartym jedna z mniej wyróżniających się płytek Red Hotów, w dodatku oceniona przeze mnie na łamach „Kontrastu” bardzo surowo. Co to ma znaczyć? A ja wtedy powiem Wam, że po pierwsze: to są Red Hoci. Ich fantastyczność jest niezaprzeczalna nawet jeśli obniżyli loty od monumentalnego i fenomenalnego Stadium Arcadium. Poza tym wielokrotnie przesłuchiwałem I’m With You po napisaniu owej felernej recenzji i muszę przyznać, że ta płyta znakomicie wchodzi i świetnie się słucha. Miałem po prostu zbyt wysokie oczekiwania. Nowy album RHCP jest na tyle świetny, że z czystym sumieniem mogę go ustawić na miejscu czwartym.

3. The Black Keys – El Camino

Płyta wydana w grudniu, ale nie sposób było przejść obok niej obojętnie. Rockowo-bluesowy duet The Black Keys jest może w tym wydaniu mniej bluesowy, ale za to pełen przemyślanych, świetnie zaaranżowanych i wyprodukowanych kompozycji, z których każda stanowi mały hołd dla rockowej tradycji, którą wszyscy żyjemy i oddychamy. El Camino to płyta wybitna pod każdym względem, nagrana w starym, sprawdzonym stylu (a nawet stylach), bardzo zróżnicowana i zachwycająca. Istna perełka, idealnie wpisująca się w historię muzyki rockowej, jako genialne i odświeżone przedłużenie Led Zeppelin, Jethro Tull, Aerosmith, Rolling Stonesów, Beatlesów… wszystkiego. Naprawdę. Fenomen.

2. Chickenfoot – III

Znów – o tej płycie też pisałem, więc krótko i dla przypomnienia: Sammy Hagar, Michael Anthony, Joe Satriani i Chad Smith nagrali arcydzieło, na którym nie ma słabej piosenki. Naprawdę. Każda jest ukłonem w stronę innych inspiracji, odmiennej wrażliwości i tradycji, a całość zachwyca jak mało co. Chłopaki zresztą znakomicie zdają sobie z tego sprawę i bawią się, jak nigdy. To zdecydowanie najlepsza grająca w tej chwili supergrupa (czekamy, co powie Them Crooked Vultures), mistrzowie, geniusze, tytani i masakratorzy. Duch Beatlesów unosi się nad tą płytą, a Chickenfoot przemawiają jego językami. I językami Stonesów, Led Zeppelin, Hendriksa… i w ogóle wszystkiego, co cudowne. Mózgotrzep.

1. Foo Fighters – Wasting Light

Nie mogło być inaczej. Orgazm, masakra, geniusz i piękno w stanie czystym. Dave Grohl i ekipa to nowa definicja światowego rocka. Zjedli wszystkich i pokonali wszystkich już w przedbiegach. Jak? Ot tak, po prostu. Grohl, który grywa przed papieżem, Obamą czy królową Elżbietą, ma kasy jak lodu, może sobie pozwolić na najlepszy sprzęt, najgenialniejszych producentów, najwspanialsze studio nagraniowe, setki godzin komponowania, strojenia, kombinowania i pisania… ten sam Grohl idzie z zespołem do swojego garażu i tam nagrywa płytę, która miażdży absolutnie wszystko. I to bezpardonowo. Z całą odpowiedzialnością mówię: Foo Fighters to najlepszy zespół świata, a Dave Grohl jest najgenialniejszym żyjącym muzykiem rockowym.

No i nie każdy może powiedzieć, że zwalczał światową głupotę u boku Mr. T.

Overkill

Posted: 01/08/2012 by misiekwolski in Dźwięki
Tagi: , , ,

Chyba tylko tak można określić nowy krążek supergrupy Chickenfoot. Sammy Hagar i Michael Anthony (Sobolewski) z Van Halen, Chad Smith z RHCP i znany skądinąd Joe Satriani spotkali się, usiedli, pogadali, ponagrywali i zrobili płytę. I mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że jest to jeden z najlepszych albumów 2011 roku. Jest znakomity, genialny i nie ma na nim słabych utworów. Naprawdę. Ani jednego. Zresztą sami muzycy doskonale zdają sobie z tego sprawę, nadając mu numer III; oto bowiem wyszedł im album tak znakomity, jakby był ich trzecim wspólnym projektem. I nie sposób się nie zgodzić.

Okładka jak okładka, wiele zmian względem poprzedniego projektu nie ma. Za to w środku… cud, miód, orzeszki i dużo pistacji. Om nom nom. Słucham i słucham i oderwać się nie mogę. Zaczyna się znakomitym, hard rockowym Last Temptation, w którym jest wszystko, co powinno być w takim kawałku: silny, mocny wokal, wyraźna linia basu, doskonała, ilustracyjna perkusja i lekka, nieco zwariowana gitara. A dalej jest już tylko lepiej: Alright Alright jest nieco lżejszy, co nie znaczy, że mniej dynamiczny; chłopaki ewidentnie znakomicie się ze sobą bawią. Different Devil jest utrzymany w stylu największych klasyków rocka, umiejętnie operuje przejściami między hard rockowym zadziorem i soft rockowym liryzmem. A Up Next to już absolutny orgazm. Trudno mi opisać coś, co jest niemal doskonałe, a ten utwór jest. Posłuchajcie:

Wspaniałe, cudowne, genialne i piękne. A co dalej? Basik Anthony’ego daje o sobie znać w świetnym intrze do Lighten Up, w którym jest tyle niesamowitej przestrzeni, że aż dech zapiera; zresztą Satriani nie pozostaje w tyle i choć wiernie dotrzymuje kroku koledze z Van Halen, to prawdziwą swą naturę objawia w uroczej balladzie Come Closer… ach. Jakie to piękne. W następnym, melorecytowanym i chyba nawet zaangażowanym kawałku Three And a Half Letters bywa i ciężko, i mrocznie, i lekko, i przejmująco… czy to nie skręca trochę w klimaty Audioslave’owe? Ależ skręca! I pozostawia je daleko w tyle! Podobnie jak przebojowy, genialny i znakomity Big Foot. Nic dziwnego, że wybrano go na pierwszy singiel.

 

Jeszcze mało? A może chcemy klasyczniej? No to Dubai Blues jest klasyczny, łączy maniery hard rockowe z polotem i tekstem charakterystycznym dla białego bluesa. Something Going Wrong jest spokojniejsze, niemal country’owe… wróć! Toć to przecież Beatlesi z czasów Abbney Road! W ogóle duch Beatlesów (i The Rolling Stones, i nawet trochę Led Zeppelin w sumie też) unosi się nad tą płytą i zsyła nań swoje błogosławieństwo. Album zamyka kawałek bonusowy No Change w którym jest już absolutnie wszystko, włącznie z inspiracjami noise, hardcore, czy nawet… Bitches Brew Milesa Daviesa. Przesłuchaliśmy oto całą płytkę. Więc jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze…

W sumie nie mam co pisać podsumowania. Album III grupy Chckenfoot to dzieło wybitne. Zdecydowanie w pierwszej piątce płyt z 2011 roku. Mistrzostwo, czysty orgazm, uczta i jeszcze jakie tam superlatywy i hiperbole sobie chcecie. Do sklepu i kupować, ale już!

„Świat się pali, giełda wali

byle dalej grajcy grali

niech malarzom pożoga świeci

niech dostrzegą ją poeci”

Jerzy  Pierdofon

Taka oto lekka strofka w sosie własnym patronuje cyklowi „Popkultura w czasach kryzysu”.  Jest to kącik, w którym z rewolucyjną wnikliwością przyglądać się będziemy reakcjom artystów i innych wrażliwych naiwniaków na realia, które pojawiły się dzięki działaniom twardych, konkretnych, garniturowych specjalistów od pieniędzy.

Na pierwszy front idzie projekt muzyczny R.U.T.A. z albumem „Gore – Pieśni buntu i niedoli XVI – XX wieku”.

R.U.T.A. to projekt Macieja Szajkowskiego (lidera folkowej Kapeli ze Wsi Warszawa), który zaprosił do współpracy muzyków zdecydowanie niezwiązanych ze sceną folkową:  Pawła Gumolę (Moskwa), Roberta Materę (Dezerter) oraz Huberta  Dobaczewskiego (Lao Che). Mariaż dwóch środowisk muzycznych zdawał się w pełni uzasadniony charakterem materiału, który kolektyw postanowił wziąć na warsztat. „Gore” zawiera bowiem autentyczne, choć niekiedy lekko uwspółcześnione w warstwie tekstowej, pieśni wyrażające bunt chłopstwa wobec własnej, dość niewesołej doli. Oczywiście uosobieniem zła i wyzysku był w tym przypadku pan, dwór lub ksiądz. Teksty prezentowanych utworów są przede wszystkim zaskakujące. Burzą sielski obrazek polskiej wsi, uderzają w mit ludowego patriotyzmu, uzasadniają zjawisko chłopskiego antyklerykalizmu – są wyrazem coraz bardziej zapominanej codzienności naszych pradziadów. Oprawa muzyczna zaserwowana przez zespół ma charakter folkowy w warstwie instrumentalnej (barabany, piła, lira korbowa, kontrabas i wiele innych instrumentów akustycznych) i hardcore’owo-punkowy w melodiach. Takie zestawienie muzyki i tekstów daje efekt wulkanu: piosenki kipią energią, ociekają złością i desperacją.

Ale R.U.T.A. to nie tylko skuteczne ożywienie buntowniczej tradycji. Muzycy postarali się, by płyta wpisywała się w kontekst współczesnych wydarzeń społeczno-gospodarczych. Dzięki zastosowaniu wokaliz charakterystycznych dla punk rocka i hc, kolejne piosenki brzmią całkiem, jak żywcem wyjęte z koncertu w małym klubie. Intencja zespołu jest ewidentna, co możemy zobaczyć w oficjalnym teledysku:

Może nawiązania są szyte grubą nicią i wyszukanej metaforyki tutaj nie znajdziemy, ale cóż – to jest trochę publicystyka, nie ma się co dziwić. Koncept należy jednak zaliczyć do udanych. Wielki plus za odgrzebanie tekstów już zapomnianych, jeszcze większy plus za sprawną folkową rekonstrukcję z punkowym wykopem i nagroda prezesa za trafne umieszczenie w bieżącym kontekście społecznym. Jak dla mnie – jedna z płyt roku, na równi z nowym Kazikiem Na Żywo.

Wiecie, jak to jest z death metalem… Nie wiecie? To ja Wam powiem. Jeśli nie jest melodyjny, to wchodzi ciężko. Nie tak ciężko jak doom, ale jednak… na szczęście są zespoły, które to rozumieją, i dlatego grają coś, co można nazwać melodyjną odmianą death metalu. Czasem nawet uda im się nagrać coś konceptualnego… Tak jest właśnie w przypadku fińskiej kapeli Amorphis i płyty The Beginning Of Times.

Już po okładce widzimy, z czym to się je. Jakieś mitologiczne jajko-świat, poniżej kromlech albo coś góropodobnego, jakieś starcie żywiołów, do tego gustowna ramka… mnie się podoba. Kolorystyka też robi swoje, sugerując, że na płycie dostaniemy to, co dostaniemy: dźwięki zimne, ale pomyślane jako całość zarówno pod względem treści, jak i formy. Prawdopodobnie czeka nas wyprawa w mityczno-legendarne przestworza ludzkich wyobrażeń, otwieramy więc pudełko, wkładamy płytkę do napędu… i co?

I startujemy od fantastycznego, mrocznego, ale melodyjnego Battle For Light, które ja osobiście uważam za idealną uwerturę do tego dzieła. Potem jest spokojne, zimne, nieco nightwishowe Mermaid (kogś to w ogóle dziwi?), aby wejść w dynamiczniejszy, ciężko growlowany dialog między głównym bohaterem albumu (już możemy go rozpoznać) a jego przeciwnikiem; o tym zresztą mówi nieco progresywny utwór My Enemy. Następujący po nim You I Need to już pełna progresja, fantastyczna kompozycja z bogatym instrumentarium (która zresztą znalazła się na singlu). Klimat ten jest kontynuowany w inspirowanym folkiem, przeuroczym Sons Of The Sage. Jakieś wybrzmienia kojarzące się z najlepszymi płytami  Blind Guardian słychać w Three Worlds, nie rezygnujemy jednak z bogatych, progresywnych aranżacji. Tempo trochę zwalnia w Reformation, które jednak nadrabia wokalnie i chyba jest moim faworytem. To co, posłuchamy?

Następujący potem Soothsayer jest nieco bardziej w stylu death, ale korzenie zespołu musiały o sobie przypomnieć, tym bardziej, że obok tak charakterystycznych dla tego albumu zagrań pojawiają się też jakieś inspiracje orientalne. On A Strandewd Shore wraca klimatem do Nightwisha i też jest ładne, bardzo podniosłe. Można pomyśleć, że zaraz przejdziemy w power metal, i faktycznie, w kolejnym utworze – Escape – perkusja jest bardzo zbliżona do tego nurtu. Zaraz potem jednak zjeżdżamy znów w death w kawałku Crack In A Stone, który chyba na całej płycie podoba mi się najmniej (co nie znaczy, że jest zły). Ostatnim utworem na płytce (poza bonusowym Heart’s Song) jest The Beginning Of Times, po którym – przy tak znakomitej płycie – mogłem się spodziewać więcej, ale i tak nie jest źle.

Ogółem: świetny album. Pierwsza połowa niesamowita, na drugiej robi się nieco gorzej, ale wciąż dobrze, a nad wszystkim wiszą niesamowite emocje połączone z iście metalową, bezpardonową mocą. Ja to lubię i ostatnią płytkę Amorphis bardzo polecam, toteż na zakończenie prezentuję Wam jeszcze Sons Of The Sage. Bo ładne.

Pieśni Ossiana

Posted: 12/15/2011 by misiekwolski in Dźwięki
Tagi: , , , ,

W 1975 roku pojawiło się wydawnictwo muzyczne projektu Ossian, w którym maczali palce tacy instrumentaliści, jak Jacek Ostaszewski, Marek Jackowski, Tomasz Hołuj czy później Wojciech Waglewski… a zwało się ono Księga deszczu. Nawiązanie do romantyzmu północy, mitycznego i mistycznego tekstu Jamesa Macphersona znanego jako Pieśni Osjana… i ogólnie sympatyczna, folkowo-średniowieczna konceptualizacja ich muzyki, połączona z dużą dozą klimatów ambientowych; to wszystko sprawiło, że lubię do tej płyty wracać. Wróciłem więc i dziś.

Księga deszczu Ossiana to wydawnictwo koncertowe, na którym wyraźnie słychać, że improwizacje i jamowanie zahaczające niemal o akustyczny industrial spotykają się z akceptacją publiczności. Słychać to wszędzie, i w Mozolnie dźwiga się w górę katedra wiosny, i w Na wiosnę setki kwiatów w jesieni księżyc żniwny w lecie, i w Bębnach… ładne toto. Nieco bardziej gitarowa, choć wciąż sympatyczna jest Wieczna pielgrzymka, motywów irlandzkich można doszukać się w Księdze deszczu i Księdze deszczu VI, klimaty orientalno-tybetańskie towarzyszą nam we Wprowadzeniu i w Cicho,cicho przemawia. Drzewa słuchają. W żadnym z tych utworów nie ma wokalu, oddajemy się nastrojowym, klimatycznym, spokojnym rytmom nieco nieokiełznanego, dzikiego, leśnego folku, którego walory relaksacyjne są nie do przecenienia. Żeby nie być gołosłownym:

Na filmikach widać też, jak wygląda okładka. Wiem, że zbyt intrygująca nie jest, ale jak na niszowy projekt muzyczny sprzed 36 lat wygląda całkiem nieźle.  Nie czuć na niej wprawdzie tak wszechobecnego w nagraniach Ossiana słowiańskiego i celtyckiego średniowiecza (jeśli można mówić o czymś takim, jak celtyckie średniowiecze), ale jest niebrzydka. Podobnie jak cała płyta. I o to chodzi.

Co to za metal?

Posted: 12/13/2011 by misiekwolski in Dźwięki
Tagi: , , ,

Sięgnąłem po płytę Metals sygnowaną przez wykonawcę znanego jako Feist, bo miałem ochotę na jakiś nowy album metalowy. Tak wiem, było to naiwne. Ale skoro tyle muzyki przelatuje już przez moje uszy, to może jednak warto czasem sięgnąć po coś na czuja? Bez sprawdzania, kim jest wykonawca ani co reprezentuje? Tak właśnie zrobiłem z Metalem. Już po pierwszych taktach okazało się, że była to dobra decyzja. Choć wyszło przy okazji na jaw, że z muzyką metalową Feist nic wspólnego nie ma.

Pod kryptonimem Feist kryje się bowiem kanadyjska piosenkarka Leslie Feist, która uprawia coś w rodzaju gitarowego, bliskiego Anais Mitchell, ambitnego popu z silnymi konotacjami w stronę song-writingu. Skojarzenia z Norą Jones też wydają mi się bardzo na miejscu. Florence + The Machine? Też, chociaż u tej ostatniej dużo ostatnio pompatycznych, bogatych aranżacji. No i oczywiście duch unosi się nad wodami, czyli nie można zapomnieć o Tori Amos. Inne skojarzenia? Fionna Apple, Julia Marcell, Cat Power… last.fm podpowiada także Bjork, Bon Iver i Fleet Foxes, ale to już jest nieco dalej. Mamy już pojęcie, z czym obcujemy? Dobrze, to na początek How Come You Never Got There?, bardzo chilloutowy, sympatyczny kawałek z Metals:

 

Na płycie jest tego więcej, choć Feist nie ogranicza się tylko do takiej norojonesowej stylistyki. A Commotion jest na przykład bliskie Katie Melui i wspomnianej Florence,  przepiękny Graveyard to pomysł z podwórka Anais Mitchell, w stronę folku zmierza też spokojny, refleksyjny i relaksujący Anti-Pioneer (choć tekst może rozbijać trochę implikowaną tu błogość), bardzo kowbojsko-ogniskowy jest też Cicadas & Gulls; tytuł zresztą mówi sam za siebie. Jakbyśmy jednak chcieli doszukać się okołofolkowych klimatów w dobrych, głębokich aranżacjach, to absolutnie bezkonkurencyjny jest pod tym względem Comfort Me czy The Undiscovered First, gdzie – faktycznie – można próbować się doszukać Fleet Foxes i Bon Iver. Ale tylko troszkę. Chcemy natomiast więcej rzeczy w stylu Florence? Proszę bardzo:” płytę otwiera rytmiczny, roszczący sobie jakieś tam prawa do uniwersalności The Bad In Each Other (skojarzenie z Gotye i Kimbrą narzuca się samoczynnie) i wtórujący mu – pełen intrygujących popisów wokalnych The Circle Married The Line. Wpływ Nory Jones czuć zaś zwłaszcza w nieco jazzujących, niesamowicie odprężających Caught A Long Wind (lubię takie teksty, bardzo ezoteryczne, trochę mistyczne, w subtelnych aranżacjach), wypełnionym subtelnym poczuciem głębi Bittersweet Melodies czy zamykającym płytę Get It Wrong, Get It Right.

 

Chciałem posłuchać metalu, a zamiast tego się odstresowałem i rozluźniłem. Fantastyczne doświadczenie. Może więc Feist płytą Metals nie odkryła nowych przestrzeni muzycznych, ale umiejętnie – na co z pewnością miał wpływ układ piosenek na płycie (który z premedytacją zaburzyłem celem systematyki stylistyk) – dawkuje emocje, wprawia w stan rozluźnienia i relaksacji, wreszcie poprawia humor. I nie ma nawet znaczenia, że okładka jest taka sobie. Reasumując, chyba potrzebowałem takiej płyty. I – jako recenzentowi – bardzo mi się ona spodobała. Tym goręcej polecam.